Выбрать главу

Wykonał ręką dramatyczny ruch, tak że pojęłam, jak bardzo był ostry ów kij. Bez reszty koncentrowałam uwagę na mężczyźnie i jego dziwacznej francuszczyźnie, przekładając ją sobie dokładnie w duchu. Mój ojciec zaprzestał tłumaczenia i z brzękiem odłożył widelec na talerz. Kiedy na niego popatrzyłam, twarz miał białą jak kreda i wytrzeszczał oczy na naszego nowego znajomego.

– Czy możemy… – Chrząknął i dwukrotnie wytarł serwetką usta. Czy możemy prosić o kawę?

– Ale nie jedliście jeszcze salade. - Kierownik sali popatrzył na nas ze strapieniem. – Czuję się urażony. Przygotowaliśmy jeszcze poires sucrees [6], kilka gatunków wyśmienitego sera oraz gdteau [7] dla młodej damy.

– Oczywiście, oczywiście – odezwał się pośpiesznie mój ojciec. Proszę to wszystko podać.

Najniżej położone, pełne kurzu place wypełniał jazgot muzyki płynącej z głośników. Trwało jakieś miejscowe widowisko, w którym brały udział dziesięcio- i dwunastoletnie dzieci w kostiumach jakby żywcem przeniesionych z opery Carmen. Małe dziewczynki tańczyły, szeleszcząc żółtymi, taftowymi falbanami sukienek sięgających kostek i wdzięcznie kiwały głowami przystrojonymi w koronkowe mantillas. Chłopcy przytupywali, klękali i otaczali dziewczęta ciasnym kołem. Każdy z nich miał na sobie krótką, czarną kurtkę, obcisłe spodnie, a na głowie aksamitny kapelusz. W miarę jak zbliżaliśmy się do centralnego placu, muzyka stawała się głośniejsza. Towarzyszyły jej dźwięki przypominające trzaskanie z batów. Napotykaliśmy innych turystów, którzy z zainteresowaniem obserwowali przedstawienie. Przy nieczynnej fontannie na składanych krzesełkach siedzieli rodzice i dziadkowie występujących dzieci, wywołując głośny aplauz, gdy chłopcy zaczynali coraz mocniej wybijać stopami rytm.

Dłuższą chwilę przyglądaliśmy się widowisku, po czym ruszyliśmy ostro pnącą się drogą prowadzącą do górującego nam miasteczkiem kościoła. Mój ojciec nic nie powiedział o zachodzącym szybko słońcu, ale nasze kroki wyznaczał gasnący gwałtownie dzień i wcale mnie nie zdziwiło, kiedy cała ta dzika kraina zatonęła w przedwieczornym półmroku. W miarę jak zdobywaliśmy wysokość, przed naszymi oczyma otwierała się coraz szersza panorama niebiesko-czarnych, pogrążających się w nocnym mroku Pirenejów. Zarysy szczytów szybko wtopiły się w tło równie niebiesko-czarnego nieba. Widok rozciągający się z kościelnych murów zapierał wprost dech w piersiach – nie taki, jak przyprawiające o zawrót głowy widoki z włoskich miasteczek, które do dziś mi się śnią, lecz rozległych równin i pagórków zbiegających się u stóp ogromnego masywu i umykających zawrotnie w górę, gdzie wtapiały się w tło czarnych wierzchołków. Ich postrzępione granie zasłaniały cały, znajdujący się za nimi odległy świat. Tuż pod naszymi stopami zapalały się światła miasteczka. Uliczkami i alejami snuli się ludzie, docierały do nas ich głosy i śmiechy, a z otoczonych wąskimi murkami ogródków płynął upojny zapach goździków. Jaskółki wlatywały i wylatywały z kościelnej wieży, zataczając szerokie kręgi, jakby chciały wyminąć coś niewidzialnego, co wypełniało powietrze. Nagle spostrzegłam pośród nich większego ptaka, nie tak szybkiego i wdzięcznego jak jaskółki. Natychmiast uświadomiłam sobie, że jest to nietoperz. Był prawie niewidoczny w gasnącym świetle dnia.

Mój ojciec ciężko westchnął i oparł stopę o kamienny blok – kamień, do którego niegdyś przywiązywano osły? Zastanawiał się przez chwilę, po czym przyznał mi rację. Czymkolwiek by był ten kamienny słupek, stał tu od wieków; niemy świadek niezliczonych wschodów i zachodów słońca, stosunkowo niedawnego przejścia od woskowych świec do elektrycznego światła, wypełniającego jaskrawym blaskiem ulice i liczne kawiarenki. Ojciec był całkowicie rozluźniony. Sprawił to zapewne doskonały obiad i wędrówka w czystym, świeżym powietrzu na szczyt wzgórza. Odniosłam jednak wrażenie, iż rozluźnił się tak w określonym celu. Nie śmiałam go pytać o dziwną reakcję na opowieść maitre w hotelowej restauracji, lecz nagle zrozumiałam, iż istnieją historie o wiele bardziej przerażające od tej, jaką mi dotąd opowiedział. Tym razem nie musiałam prosić o kontynuowanie opowieści. Sam tego pragnął. A historia miała być jeszcze straszniejsza.

8

13 grudnia 1930 r.

Kolegium Świętej Trójcy, Oksford

Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!

Czerpię pewną pociechę z faktu, że w kościelnym kalendarzu jest dziś dzień świętej Łucji, patronki światła, której święty wizerunek przywieźli do ojczystych stron z południowej Italii wikingowie. Cóż może bardziej chronić przed siłami ciemności – wewnętrznymi, zewnętrznymi i wiekuistymi – niż blask i ciepło, kiedy nadchodzą w najkrótsze i najzimniejsze dni w roku? Wciąż jestem tutaj po kolejnej nieprzespanej nocy. Możesz być trochę zaskoczony, jeśli wyznam Ci, że sypiam z warkoczem czosnku pod poduszką, a na szyi -ja, stary ateusz – noszę zawieszony na łańcuszku złoty krzyżyk. Twojej wyobraźni zostawiam takie formy obrony, ale mają one swoje intelektualne i psychologiczne równoważniki. Do tych ostatnich zwłaszcza przykładam największe znaczenie, zarówno nocą, jak i za dnia.

Podsumowując moje badania: tak, zmieniłem nieco plany mojej podróży ostatniego lata, włączając do niej Stambuł, a następnie jeszcze raz je zmieniłem pod wpływem niewielkiego pergaminu, który wpadł mi w ręce. Zbadałem dokładnie każdy dokument, na jaki natrafiłem w Oksfordzie i w Londynie, mogący odnosić się do słowa «Draculya" z mojej tajemniczej, niezapisanej księgi. Poczyniłem szereg notatek na ten temat, które Ty, niespokojny czytelnik z przyszłości, znajdziesz wraz z tymi listami. Trochę je później rozszerzyłem, jak się sam przekonasz, imam nadzieję, że nas ochronią oraz poprowadzą Cię, wskazując nowe ślady.

W przeddzień wyjazdu do Grecji naprawdę chciałem porzucić bezsensowne badania, pogoń za przypadkowo napotkanym symbolem w okazjonalnie znalezionej księdze. Doskonale wiedziałem, że zająłem się tą sprawą, w którą nawet nie wierzyłem, by rzucić wyzwanie własnemu losowi, uświadamiałem sobie, iż ścigać będę zwodnicze i pełne zła słówko «Draculya ", by odnaleźć je na kartach historii, choć była to już czysta naukowa fanfaronada.

Kiedy starannie, jak przed każdą podróżą, spakowałem czyste koszule i spłowiały na słońcu kapelusz, zostało mi jeszcze sporo czasu do końca dnia, a pociąg miałem dopiero następnego ranka. Mogłem udać się do «Golden Wolf" na duży kufel porteru i pogadać z moim przyjacielem Hedgesem albo też udać się do działu starodruków, otwartego do dziewiątej wieczorem. Znajdował się tam pewien rejestr, który chciałem przejrzeć (choć wątpiłem, by mógł rzucić nowe światło na interesujący mnie temat), gdzie pozycja «państwo osmańskie " dotyczyła, jak mi się wydawało, dokładnie czasów Vlada Draculi. Dokumenty pochodziły z drugiej połowy piętnastego wieku.

Choć przekonywałem siebie, że nie starczy mi życia, jeśli zacznę polować na każde europejskie i azjatyckie źródło dotyczące tego okresu, to jednak ominąłem kuszący pub – błąd, który doprowadził do zguby wielu nieszczęsnych badaczy - / skierowałem się do biblioteki.

Rejestr w książkowej formie odnalazłem bez kłopotu. Zawierał między innymi cztery krótkie, spłaszczone dla potrzeb książki zwoje, wykonane fachowo przez jakiegoś tureckiego skrybę. Stanowiły one część pewnego dziewiętnastowiecznego daru, który otrzymał uniwersytet. Zwoje zapisane zostały po arabsku. Angielski opis dokumentów upewnił mnie, że nie będę miał z nich większego pożytku. (Zająłem się natychmiast tekstem angielskim, gdyż mój arabski jest deprymująco słaby i obawiam się, iż tak już pozostanie. Jeden ma czas na naukę tylko kilku podstawowych języków, podczas gdy ktoś inny poświęci wszystko na ołtarzu lingwistyki). Trzy zwoje stanowiły wykaz podatków nałożonych przez sułtana Mehmeda II na mieszkańców Anatolii. Ostatni z nich rejestrował podatki pobrane od miast Sarajewo i Skopie; nieco bliżej domu, jeśli mam traktować słowo «dom"jako siedzibę Draculi na Wołosźczyźnie, odległej części tureckiego imperium. Zamykając księgę, rozważałem pomysł udania się z wizytą do «Golden Wolf". Kiedy składałem pergaminy, by włożyć je do tekturowej okładki, rzucił mi się w oczy tekst umieszczony na odwrocie ostatniego zwoju.

Był to krótki wykaz nabazgrany niedbałe z tyłu rejestru zawierającego spis podatków nałożonych na Sarajewo i Skopie w imieniu sułtana. Zaintrygowany, zacząłem studiować notatkę. Zawierała wykaz wydatków nazwy zakupionych towarów znajdowały się w lewej kolumnie, a ich ceny, w nieokreślonej walucie, w prawej. «Pięć młodych, górskich lwów dla Jego Znakomitości Sułtana, 45 " – czytałem z zainteresowaniem. «Dwa złote pasy dla Sułtana wysadzane drogocennymi kamieniami, 290. Dwieście baranich skór dla Sułtana, 89 ". I ostatnia pozycja w spisie, na widok której dostałem gęsiej skórki i zjeżyły mi się włosy na głowie: «Mapy i dokumenty wojskowe od Zakonu Smoka, 12 ".

Zapytasz pewnie, w jaki sposób, przy mojej słabej znajomości arabskiego, do czego przyznałem się wcześniej, mogłem tak szybko zgłębić ów tekst? Wyjaśniam więc, że udało mi się to dzięki umiejętności szybkiego czytania oraz w wyniku długich nocnych studiów i rozmyślań o Tobie. A to ostatnie średniowieczne memorandum napisane było po łacinie. Na końcu widniała data, która poruszyła mą pamięć: 1490.

W roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym Zakon Smoka już nie istniał, zniszczony przez potęgę imperium osmańskiego. Vlad Dracula od czternastu lat spoczywał w grobie, pochowany, wedle legendy, w klasztorze znajdującym się na wyspie na jeziorze Snagov. Mapy zakonu, wszelkie dokumenty i sekrety - czegokolwiek by dotyczył ów niejasny zapis kupione zostały tanio, bardzo tanio w porównaniu z ceną wysadzanych klejnotami pasów i ładunkiem cuchnących baranich skór. Być może kupiec wystawił je na sprzedaż w ostatniej chwili jako ciekawostkę, a urzędnik kupił je, by schlebić lub rozbawić bardzo wykształconego sułtana, którego ojciec albo dziadek niejednokrotnie wyrażał pełen niechęci podziw dla barbarzyńskiego Zakonu Smoka, nękającego tereny leżące na granicy jego imperium. Czy kupiec pochodził z Bałkanów, znał łacinę i umiał posługiwać się językiem starosłowiańskim? Z całą pewnością był człowiekiem wykształconym, skoro potrafił wszystko to napisać – zapewne Żydem władającym kilkoma językami. Kimkolwiek był, czułem do niego ogromną wdzięczność za ten krótki zapisek. Jeśli wysłał karawanę z łupami wojennymi, a ta dotarła bez przeszkód do sułtana, jeśli co jest bardzo prawdopodobne – sprzedał władcy klejnoty, miedzianą czarkę, bizantyjskie naczynia ze szkła, zabytki pochodzące z barbarzyńskich świątyń, dzieła perskich poetów, księgi z kabałą, atlasy, mapy astronomiczne…

вернуться

[6] Gruszki w cukrze.