12 grudnia 1930 roku
Kolegium Świętej Trójcy, Oksford
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
Ze współczuciem wyobrażam sobie Ciebie, kimkolwiek jesteś, jak czytasz tę relację, którą muszę złożyć. Współczucie mam też częściowo dla siebie – ponieważ, jeśli te wyjaśnienia trafiły w Twoje ręce, z całą pewnością wpadłem w poważne kłopoty, może umarłem albo spotkał mnie jeszcze gorszy los. Ale również współczuję Tobie, mój jeszcze nieznany Przyjacielu, gdyż tylko ktoś, kto potrzebuje tak odrażających informacji, pewnego dnia list ten przeczyta. Jeśli nie jesteś moim następcą w jakimś innym sensie, wkrótce staniesz się moim dziedzicem – czuję smutek, przekazując innej ludzkiej istocie będącej mną, co wydaje się niewiarygodne, całe doświadczenie zła. Sam nie wiem, jak i po kim je odziedziczyłem, ale mam nadzieję, że odkryję to – być może pisząc do Ciebie czy też obserwując przebieg dalszych wypadków.
W tym momencie ogarnęło mnie poczucie winy – i coś jeszcze… Spiesznie wsunęłam list do koperty. Ale do końca dnia nieustannie o nim myślałam; i przez wiele następnych dni. Kiedy ojciec wrócił z kolejnej podróży, zaczęłam szukać sposobności, by zapytać go o listy i dziwną księgę. Czekałam na pierwszą wolną chwilę, gdy zostaniemy sami, ale on cały czas był szalenie zajęty. Z drugiej strony jednak to, co przeczytałam, powstrzymywało mnie przed bezpośrednimi pytaniami. W końcu poprosiłam, by zabrał mnie ze sobą w następną podróż. Wtedy po raz pierwszy zachowałam przed nim coś w sekrecie i po raz pierwszy na coś czekałam.
Co prawda niechętnie, ale ojciec wyraził zgodę. Po naradzie z moimi nauczycielami i panią Clay oświadczył, że pozostanie mi wiele czasu na naukę, podczas gdy on będzie odbywał spotkania. Wcale mnie to nie zdziwiło – dziecko dyplomaty zawsze musiało czekać. Spakowałam swój marynarski worek, zabrałam wszystkie potrzebne książki i podręczniki oraz stanowczo za dużo wypranych podkolanówek. Tego ranka zamiast udać się do szkoły, ruszyłam za ojcem w milczeniu, szybkim krokiem. Podążaliśmy w kierunku dworca. Pociągiem dojechaliśmy do Wiednia. Mój ojciec nie znosił samolotów, twierdząc, że zamieniają podróż w dolatywanie. W Wiedniu spędziliśmy noc w hotelu i kolejnym pociągiem przebyliśmy Alpy, zaznaczone na naszej mapie w domu białymi i błękitnymi barwami górskich wierzchołków. Po opuszczeniu pokrytej żółtym kurzem stacji mój ojciec ruszył wynajętym samochodem, a ja ze wstrzymanym oddechem patrzyłam, jak skręcamy w bramę miasta, które tak często opisywał, że dokładnie widywałam je w swoich snach.
U podnóża Karpat jesień pojawia się wcześnie. Jeszcze w sierpniu, tuż po obfitych żniwach, nadchodzą nagłe, długotrwałe i ulewne deszcze. Strugi wody strącają z drzew liście, które zasypują złocistymi tumanami wioski. Teraz, kiedy już przekroczyłam pięćdziesiątkę, co kilka lat udaję się w tamte strony, by na nowo doznać moich pierwszych wrażeń wyniesionych z tych krajobrazów. To bardzo stara kraina. Każda nadchodząca jesień gasi jej barwy, in aeternum, i każda zaczyna się od tych samych trzech kolorów: zielonego pejzażu, dwóch lub trzech żółtych liści spadających szarym popołudniem. Podejrzewam, że Rzymianie – którzy pozostawili tu po sobie mury i olbrzymie areny na wschodnich wybrzeżach – widzieli te same jesienie, na widok których przeszywał ich dreszcz. Kuliłam się, kiedy auto ojca mijało kolejne bramy najstarszych miast Juliusza Cezara. Po raz pierwszy zrozumiałam podniecenie wędrowca, który spogląda prosto w oczy subtelnej twarzy historii.
Ponieważ od tego miasta zaczyna się moja opowieść, będę je nazywać Emona [1]. Rzymska nazwa tego miejsca chroni je nieco od natłoku turystów z przewodnikami w dłoniach. Emona powstała bardzo dawno nad krętą rzeką, otoczoną obecnie architekturą w stylu art nouveau. Przez następne dwa dni zwiedzaliśmy najpiękniejsze posiadłości, siedemnastowieczne miejskie domy ozdobione srebrnymi fleurs-de-lys [2], mijaliśmy potężne złocone budowle ogromnego rynku, z którego schody prowadziły aż do samej wody odgrodzonej potężnymi, starodawnymi kratami. Przez stulecia spławiano do miasta towary. Tam gdzie na nadbrzeżach wznosiły się ongiś nędzne chaty, teraz gęsto wzrastały jawory – odmiana europejskich drzew – zasypując rzekę korą odpadającą od ich pni.
W pobliżu rynku rozciągał się pod martwym niebem główny plac miasta. Emona, jak jej siostrzyce na południu, pokazywała swoją zmienną jak kameleon przeszłość: wiedeńskie art deco majaczące na tle nieba, wielkie, czerwone renesansowe świątynie, w których używano słowiańskich języków katolików, kopulaste, brązowe, średniowieczne kaplice rodem z Wysp Brytyjskich. (Święty Patryk wysyłał w te rejony misjonarzy niosących światło wiary, zawracających kraj do korzeni śródziemnomorskich, sprawiając, że miasto to rościło sobie prawo do najstarszej kolebki chrześcijaństwa w Europie). Tu i tam, na odrzwiach i futrynach okien, pojawiał się element wzornictwa tureckiego. Obok rynku stał maleńki, austriacki kościółek. Dźwiękiem dzwonów wzywał wiernych na wieczorną mszę. Na koniec socjalistycznego dnia pracy, ubrani w niebieskie, bawełnianie kombinezony, kobiety i mężczyźni szli do domu. Nad dźwiganymi tobołkami trzymali rozpięte parasole. Wjeżdżając do centrum Emony, przejechaliśmy po wspaniałym, starodawnym, przerzuconym nad rzeką mostem, którego strzegły zaśniedziałe smoki odlane w brązie.
– Tam jest zamek – powiedział ojciec, zwalniając na skraju placu i wskazując na coś przez zalewane deszczem szyby samochodu. – Wiem, że chcesz go zobaczyć.
Aż się do tego paliłam. Wyciągałam szyję jak żuraw i w końcu poprzez ociekające wodą gałęzie drzew ujrzałam budowlę – nadgryzione czasem, brunatne wieże na stromym stoku wznoszącym się nad miastem.
– Czternasty wiek – mruknął z zadumą mój ojciec. – A może trzynasty? Nie znam się specjalnie na średniowiecznych ruinach, nie potrafię dokładnie określać ich wieku. Ale zajrzymy do przewodnika.
– Czy możemy się tam wspiąć i spenetrować ruiny? – zapytałam.
– Pomyślimy o tym po moich jutrzejszych spotkaniach. Ale wieże sprawiają wrażenie, jakby mogły się zawalić nawet pod ciężarem ptaka.
Skierował auto na parking w pobliżu ratusza i z galanterią pomógł mi wysiąść z samochodu. Pod skórzaną rękawiczką miał kościstą dłoń.
– Jeszcze za wcześnie, by meldować się w hotelu – oświadczył. Czy masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty? Możemy też coś przegryźć w gastronomi. Pada coraz mocniej – dodał, spoglądając krytycznie na mój wełniany żakiet i spódnicę.
Natychmiast wyciągnęłam pelerynę, którą mi rok wcześniej przywiózł z Londynu. Podróż z Wiednia zajęła nam prawie cały dzień i mimo obfitego obiadu, jaki zjedliśmy w wagonie restauracyjnym, byłam głodna jak wilk.
Ale nie trafiliśmy do jednej z gastronomi oświetlonej wewnątrz czerwonymi i niebieskimi lampami, których blask przezierał przez brudne szyby, z kelnerkami w sandałach i portretem posępnego towarzysza Tito. W pewnej chwili, kiedy przebijaliśmy się przez zmoczony tłum przechodniów, mój ojciec nagle wyrwał do przodu.
– Tutaj!
Ruszyłam za nim biegiem, kaptur mej peleryny trzepotał, prawie mnie oślepiając. Ojciec znalazł wejście do herbaciarni w stylu art nouveau, z ogromnym oknem obramowanym wolutami, wymalowanymi na szybie brodzącymi bocianami oraz brązowymi drzwiami uformowanymi na kształt setek łodyg wodnych lilii. Drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Ulewa przeszła w lekką mżawkę, z okiennej szyby zeszła para i za srebrzystymi ptakami deszcz przypominał wodną mgiełkę.
– Zdumiewające, że coś takiego przetrwało tu przez ostatnie trzydzieści lat – powiedział ojciec, zdejmując z siebie angielski trencz. – Socjalizm rzadko kiedy obchodzi się tak łagodnie ze swymi skarbami.
Zajęliśmy stolik w pobliżu okna, piliśmy z grubych filiżanek gorącą jak piekło herbatę z cytryną, zajadaliśmy się białym chlebem z masłem i sardynkami, a nawet zjedliśmy kilka plasterków torta [3].
– Powinniśmy już przestać – odezwał się w pewnej chwili ojciec.
Nie znosiłam, kiedy dmuchał i dmuchał w filiżankę, by nieco przestudzić herbatę, drżałam na myśl o nieuchronnej chwili, kiedy powie, że mamy już kończyć posiłek, kończyć wszystko, co sprawia nam przyjemność, zostawić miejsce na kolację. Spoglądając na jego schludną, tweedową marynarkę i golf, pomyślałam, że poza dyplomacją nie istnieją dla niego żadne inne przygody w życiu, że dyplomacja zżera go bez reszty.
Poskromiłam jednak język, wiedząc, jak bardzo nie lubi wszelkich słów krytyki z mojej strony, poza tym chciałam go o coś zapytać. Ale najpierw musiałam pozwolić mu dopić herbatę. Przechyliłam się zatem na krześle do tyłu na tyle tylko, by ojciec nie zwrócił mi uwagi, że się na nim rozwalam, i spojrzałam przez pocętkowane srebrzystymi kroplami okno na zmoczone deszczem miasto, zamglone wilgocią i nadchodzącym zmrokiem. Po ulicy przemykali w pośpiechu ludzie w lejących się znów z nieba strumieniach wody. Herbaciarnia, która powinna być wypełniona damami w długich powłóczystych sukniach barwy kości słoniowej oraz dżentelmenami o spiczastych bródkach i w sztruksowych surdutach, pozostawała pusta.
– Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyczerpała mnie ta podróż samochodem. – Ojciec odstawił filiżankę na spodeczek i wskazał zamek, ledwie majaczący w strugach deszczu. – Stamtąd przyjechaliśmy, z tamtej strony wzgórza. Z jego wierzchołka zobaczymy Karpaty.
Pamiętałam widok białych grzbietów górskich, odnosiłam wrażenie, iż czuję ich oddech owiewający to miasto. Teraz, z dala od nich, byliśmy tacy samotni. Chwilę jeszcze się wahałam, po czym wzięłam głęboki wdech.
– Czy możesz mi coś opowiedzieć? – zapytałam.
Opowieści były jedną z przyjemności, jakie zapewniał mój ojciec swojemu pozbawionemu matki dziecku. Jedne z nich mówiły o jego szczęśliwym dzieciństwie w Bostonie, inne o egzotycznych podróżach. Niektóre wymyślał na poczekaniu. Ostatnio jednak coraz bardziej mnie nudziły. Okazywały się o wiele mniej zadziwiające, niż kiedyś sądziłam.
[1] Osada celtycka nad rzeką Sawą zajęta przez Rzymian ok. 35 r. p.n.e. Za Augusta zbudowano tam obóz legionu XIV, który w 14 r. został przesunięty do Carnuntum. Na miejscu obozu powstało miasto. Dziś: Lubiana.