Выбрать главу

– Historię o Karpatach?

– Nie. – Ogarnęła mnie niewytłumaczalna fala strachu. – Odkryłam coś, o co chcę zapytać.

Popatrzył na mnie łagodnie, unosząc siwiejące brwi.

– Stało się to w twojej bibliotece – wyjaśniłam. – Przepraszam… ale pobuszowałam trochę po półkach i natrafiłam na pewne papiery oraz książkę. Nie zaglądałam specjalnie w te papiery. Pomyślałam sobie…

– Książkę?

Wciąż zachowywał spokój, zajrzał do filiżanki, sprawdzając, czy nie zostało w niej jeszcze kilka kropel herbaty. Odniosłam wrażenie, że wcale mnie nie słucha.

– Wyglądały… książka była bardzo stara, na środku okładki widniał wizerunek smoka.

Gwałtownie wyprostował się na krześle, wyraźnie przeszył go dreszcz. Jego reakcja sprawiła, że stałam się nagle czujna. A jeśli ta historia była zupełnie inna niż te, które mi zawsze opowiadał? Popatrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. Zaskoczył mnie widok jego wymizerowanej nagle twarzy. Malował się na niej wyraz bezgranicznego smutku.

– Jesteś na mnie zły? – zapytałam cicho i tak samo jak on zajrzałam do filiżanki.

– Nie jestem zły, kochanie.

Westchnął głęboko, jakby przejęty straszliwą żałością. Drobna, jasnowłosa kelnerka ponownie nalała nam herbatę i zostawiła samych. Ojciec z najwyższym trudem zaczął opowieść.

2

– Jak wiesz – zaczął – zanim przyszłaś na świat, pracowałem na uniwersytecie amerykańskim. Jeszcze wcześniej studiowałem przez wiele lat i zostałem profesorem. Początkowo chciałem studiować literaturę. Szybko jednak zrozumiałem, że bardziej niż fikcja interesują mnie historie prawdziwe. Wszystkie literackie opowieści doprowadziły mnie w końcu do pewnego rodzaju… eksploracji… historii. No i ostatecznie zdecydowałem się na nią. Bardzo jestem rad, że i ciebie też interesuje historia.

Pewnej wiosennej nocy, kiedy byłem jeszcze magistrem, siedziałem w swym gabineciku w uniwersyteckiej bibliotece. Siedziałem do późnych godzin otoczony rzędami i rzędami książek. Gdy w pewnej chwili przerwałem pracę i uniosłem głowę znad moich papierów, ujrzałem grzbiet książki, której nigdy nie było w moim księgozbiorze. Ktoś ją wstawił na półkę znajdującą się nad moim biurkiem. Na grzbiecie książki, oprawionej w jasną skórę, widniał mały, wdzięczny wizerunek smoka.

Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek w życiu widział tę książkę, więc zaintrygowany, całkiem bezmyślnie zdjąłem ją z półki. Oprawiona była w miękką, spłowiała skórę, a jej stronice nie zostawiały najmniejszych wątpliwości, że wolumin jest bardzo stary. Otworzyłem księgę. Pośrodku widniał drzeworyt przedstawiający smoka z rozpostartymi skrzydłami i długim, zwijającym się w pętlę ogonem. Bestia była wyraźnie rozwścieczona. W wyciągniętych szponach trzymała proporzec z wypisanym na nim gotyckimi literami słowem Drakulya.

Rozpoznałem słowo natychmiast. Pomyślałem o powieści Brama Stokera i o wieczorach, które w dzieciństwie spędzałem w miejscowym kinie, gdzie Bela Lugosi unosił się nad białą szyją jakiejś gwiazdeczki filmowej. Ale pisownia tego słowa była dziwaczna, a książka najwyraźniej bardzo stara. Ostatecznie jednak byłem naukowcem głęboko interesującym się historią Europy i szybko przypomniałem sobie pewną lekturę, którą kiedyś przestudiowałem. Nazwa ta miała korzenie greckie oznaczające «smoka" lub «diabła", i stanowiła honorowy przydomek Vlada Tepesa-Palownika z Wołoszczyzny, władcy feudalnego w Karpatach, który dręczył swych poddanych i jeńców wojennych w nieprawdopodobny wprost sposób. Studiowałem wówczas literaturę dotyczącą siedemnastowiecznego handlu holenderskiego i nie widziałem powodów, by zaprzątać sobie umysł tą właśnie książką. Uznałem, że ktoś zostawił ją tam przez przypadek – ktoś, kto zajmował się historią Europy Środkowej i Wschodniej lub symboliką feudalną.

Przekartkowałem jednak cały wolumin… Rozumiesz, kiedy masz przez całe dnie do czynienia z książkami, każda nowa i nieznana staje się (woim przyjacielem, a zarazem kusi. Ku memu późniejszemu zdumieniu reszta tych pięknych stronic w kolorze kości słoniowej była pusta. Nie było nawet paginacji ani informacji, gdzie i kiedy środek księgi został wydrukowany, a ona sama oprawiona. Nie było też żadnych map, wyklejek czy ilustracji. Nie miała również żadnych znaków bibliotecznych ani stempli, ani karty książki, ani naklejek.

Dłuższy czas studiowałem wolumin, następnie odłożyłem go na biurko i zszedłem na parter do katalogów. W katalogu rzeczowym znalazłem odsyłacz do Vlad IV (Tepes) z Wołoszczyzny, 1430-1476 – «Zob. też: Wołoszczyzna, Transylwania i Dracula". Pomyślałem, że najpierw powinienem przestudiować mapę. Szybko dowiedziałem się, że Wołoszczyzna i Transylwania są starożytnymi krainami znajdującymi się obecnie na terenie Rumunii. Transylwania była bardziej pokryta górami niż przylegająca do niej od południowego zachodu Wołoszczyzna. W zasobach biblioteki znalazłem tylko jedno źródło na ten temat, niewielkie i osobliwe tłumaczenie na angielski z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku – broszurę zatytułowaną Dracula. Oryginały tekstu powstały w Norymberdze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych piętnastego wieku, niektóre jeszcze przed śmiercią Vlada. Na słowo «Norymberga" przeszył mnie zimny dreszcz. Kilkanaście lat wcześniej bacznie śledziłem przebieg procesu hitlerowskich przywódców. Byłem o rok za młody, by przed zakończeniem wojny wstąpić do wojska, ale bacznie śledziłem jej skutki. Broszurę zaczynała karta tytułowa z prymitywną odbitką drzeworytową, przedstawiającą głowę i ramiona mężczyzny o byczym karku. Miał ciemne, przykryte kapturem oczy, długie wąsy, a kaptur wieńczył kapelusz z piórem. Wizerunek był zadziwiająco żywy, oddawał realia straszliwych czasów, w jakich ów człowiek żył.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinienem wrócić do swojej pracy, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mi przeczytać tę broszurę. Była to lista okrucieństw, jakich Dracula dopuścił się zarówno wobec swych poddanych, jak też innych ludzi. Zapamiętałem je tak, że mógłbym ci wszystko zacytować… lecz byłoby to zbyt drastyczne i krępujące. Zamknąłem książkę i wróciłem do swego gabineciku. Ale szesnasty wiek nie schodził mi z myśli aż do północy. Położyłem tę dziwną rzecz na biurku w nadziei, że nazajutrz zgłosi się po nią właściciel, i wróciłem do domu.

Następnego dnia miałem wykład. Byłem znużony po nie do końca przespanej nocy, lecz po wypiciu dwóch kubków kawy wróciłem do swoich studiów. Starożytna książka wciąż leżała na moim biurku, otwarta na stronach przedstawiających smoka w splotach ogona.

Jak pisano w dawnych powieściach, krótki sen i kawa postawiły mnie na nogi. Tym razem dokładniej przejrzałem tom. Znajdujący się pośrodku drzeworyt, zapewne średniowieczny, mógł mi powiedzieć wszystko o typografie. Pomyślałem, że wolumen ma ogromną wartość materialną, a zapewne i osobistą dla jakiegoś uczonego, skoro księga nie należała do biblioteki.

Ale w nastroju, w jakim wówczas byłem, nie chciało mi się o tym myśleć. Ze zniecierpliwieniem zamknąłem książkę i do późnego popołudnia pisałem o handlowych gildiach. Wychodząc z biblioteki, przekazałem wolumin dyżurnym bibliotekarzom, by włożyli go do szafki zagubionych i odnalezionych książek.

Kiedy następnego dnia, o ósmej rano, pojawiłem się w swoim gabineciku, na biurku znów leżała książka, otwarta na tej okrutnej ilustracji. Ogarnął mnie niepokój – zapewne bibliotekarz zrozumiał mnie opacznie. Odstawiłem ją na półkę i do końca dnia nie poświęciłem jej chwili uwagi. Późnym popołudniem miałem umówione spotkanie z moim promotorem. Zgarnąłem z biurka papiery i odruchowo wsunąłem w nie dziwną książkę. Wcale mi na niej nie zależało, ale profesor Rossi uwielbiał historyczne zagadki i pomyślałem, że wolumin bardzo go zainteresuje. Dysponował tak rozległą wiedzą na temat historii Europy, że mógł rozwikłać tę zagadkę.

Zazwyczaj z profesorem Rossim spotykałem się późnymi popołudniami, kiedy zakończył już swoje zajęcia. Lubiłem być tam wcześniej i słuchać, co mówi. W tym semestrze prowadził wykłady o starożytnych cywilizacjach śródziemnomorskich. Miałem szczęście wysłuchać kilku z nich, zawsze błyskotliwych i porywających, prowadzonych ze swadą i wielkim kunsztem oratorskim. Usiadłem z boku i przysłuchiwałem się jego konkluzjom na temat rekonstrukcji dokonanych przez sir Arthura Evansa w minojskim pałacu na Krecie. Ogromne, gotyckie audytorium było mroczne, mieściło się w nim pięciuset studentów. Panowała grobowa cisza. Wszyscy wlepiali oczy w drobną postać wykładowcy.

Rossi stał na oświetlonej katedrze. Od czasu do czasu przechadzał się w przód i w tył, rozważał na głos problemy, tak jakby przygotowywał je w swoim prywatnym gabinecie. Czasami zamierał w bezruchu i obrzucał słuchaczy bacznym wzrokiem, wykonywał znaczące gesty, rzucał wymowne spojrzenia, jakby był zdziwiony tym, co mówi. Zawsze ignorował katedrę, pogardzał mikrofonami i nigdy nie miał notatek. Czasami puszczał na wielkim ekranie slajdy, pokazując wskaźnikiem elementy, o których mówił. Czasami, podekscytowany, unosił ręce nad głowę i wbiegał na katedrę. Krążyła legenda, że pewnego razu, gdy kwieciście rozprawiał o greckiej demokracji, potknął się na schodkach i upadł. Szybko jednak się podniósł, nie przerywając wykładu. Nigdy nie miałem odwagi spytać go, czy to prawda.

Tamtego dnia był w melancholijnym nastroju. Przemierzał w górę i w dół podium z założonymi na plecach rękami.

«Proszę nie zapominać – mówił – że sir Arthur Evans zrekonstruował pałac króla Minosa w Knossos po części na podstawie tego, co znalazł, a po części opierając się na własnej wyobraźni i własnej wizji cywilizacji minojskiej. – Podniósł wzrok na sufit sali wykładowej. – Dowodów było niewiele i głównie musiał rozszyfrowywać historyczne zagadki. Ale zamiast trzymać się dokładnie tego, co odkrył, popuścił wodze wyobraźni i stworzył zapierającą w piersiach dech wizję pałacu… choć nie do końca prawdziwą. Czy postąpił słusznie?"