22
Ojciec bardzo niechętnie odniósł się do mego pomysłu, żebyśmy razem pojechali do Oksfordu.
– Jadę tam na sześć dni, a to zbyt długo, abyś ponownie na ten czas opuściła szkołę – oświadczył.
Byłam zdumiona tym, że chce zostawić mnie w domu. Nie robił tego od czasu, kiedy odkryłam książkę smoka. Czyżby wymyślił jakieś szczególne środki ochrony? Przekonywałam go, że podróż wzdłuż jugosłowiańskich wybrzeży zajęła nam prawie dwa tygodnie, a wcale nie odbiła się negatywnie na moich ocenach w szkole. Odparł, iż nauka ma pierwszeństwo. Przypomniałam mu, że zawsze uważał, iż podróże kształcą najlepiej oraz że maj jest najbardziej odpowiednią porą na wyprawy. Pokazałam mu ostatnią cenzurkę z samymi ocenami celującymi oraz pismo, dosyć pompatyczne, od nauczyciela historii: Wykazuje wyjątkowy talent do badań historycznych, rozwinięty zwłaszcza w przeciągu ostatniego roku. Słowa te, przed snem, zawsze powtarzałam jak mantrę.
Ojciec najwyraźniej się zawahał, odłożył sztućce. Wiedziałam, że teraz nastąpi przerwa w naszym obiedzie w starej holenderskiej jadalni albo też, iż pierwszą rundę wygrałam. Oświadczył, że tym razem będzie nieustannie zajęty i nie zdoła pokazać mi Oksfordu we właściwy sposób, że będę gdzieś ciągle zamknięta jak w klatce. Odparłam, iż wolę siedzieć zamknięta w klatce w Oksfordzie niż w domu w towarzystwie pani Clay oboje odruchowo ściszyliśmy głosy, choć gospodyni miała tego dnia wychodne. Poza tym oświadczyłam, że jestem już na tyle duża, by poruszać się po okolicy samodzielnie. On z kolei odparł, iż nie jest pewien, czy to najlepszy pomysł z tym moim wyjazdem, gdyż rozmowy, jakie go czekają, zapowiadają się na bardzo… napięte. Była to trudna rozmowa – ale on nie mógł mi wszystkiego powiedzieć, a ja go doskonale rozumiałam. Podobnie jak ja nie chciałam mówić o prawdziwych powodach, które gnały mnie do Oksfordu, on nie mógł przytoczyć wszystkich argumentów, aby zniechęcić mnie do tej wyprawy. Nie mogłam przecież powiedzieć, że nie chcę puszczać go samego, widząc jego podkrążone oczy, przygarbione ramiona i pełną zmęczenia twarz. On zaś nie mógł przyznać się głośno do tego, iż nie będzie w Oksfordzie bezpieczny i mnie również nie zapewni tam bezpieczeństwa. Długą chwilę milczał, po czym zapytał uprzejmie, co mamy na deser. Przyniosłam więc okropny, porzeczkowy budyń, którym pani Clay zawsze starała się skompensować nam swoje wyprawy do kina w Ośrodku Brytyjskim.
Zawsze wyobrażałam sobie Oksford jako wyciszone, pełne zieleni miejsce, rodzaj przykatedralnych terenów, gdzie snują się uniwersyteccy wykładowcy w średniowiecznych szatach. Każdemu towarzyszy student, którego wprowadza w arkana historii, literatury i mrocznej teologii. Rzeczywistość okazała się szokująco realna: trąbiące motocykle, samochody mijające o włos przebiegających przez jezdnię studentów, tłumy turystów uzbrojonych w aparaty fotograficzne i robiących zdjęcia krzyża ustawionego w miejscu, gdzie przed czterystu laty spalono na stosie dwóch biskupów. Wykładowcy i studenci rozczarowali mnie swym współczesnym wyglądem. Nosili zwykłe ubrania, głównie wełniane bluzy i swetry, naukowcy mieli ciemne spodnie, studenci niebieskie dżinsy. Pomyślałam ze smutkiem, że w czasach Rossiego, dobrych czterdzieści lat wcześniej, pasażerowie wysiadający z autobusu na Broad Street w Oksfordzie ubrani byli bardziej elegancko.
Ujrzałam po raz pierwszy w życiu kolegium wznoszące się w porannym świetle aż pod niebo, górujące nad przepiękną konstrukcją Radcliffe Camera [10], którą w pierwszej chwili wzięłam za niewielkie obserwatorium astronomiczne. Dalej strzelały w niebo wieżyce ogromnej, brązowej świątyni, a wzdłuż ulicy ciągnął się starodawny, kamienny mur pokryty porostami i wapiennymi liszajami. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak wyglądalibyśmy w oczach ludzi, przechadzających się po tej ulicy w czasach, kiedy stawiano mur. Ja w swojej czerwonej, krótkiej spódniczce, wykonanych szydełkiem białych podkolanówkach, ze szkolnym plecakiem, a mój ojciec w granatowej marynarce, szarych spodniach, czarnym golfie i w kapeluszu. Każde z nas niosło w ręku teczkę.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył ojciec i ku mej radości skręciliśmy w bramę widniejącą w omszałym murze. Była zamknięta' i czekaliśmy dłuższą chwilę, zanim dyżurny student odsunął masywne rygle.
Na Oksfordzie ojciec miał wygłosić mowę na konferencji poświęconej politycznym relacjom między Stanami Zjednoczonymi a krajami Europy Wschodniej w czasach całkowitego odprężenia. Ponieważ to uniwersytet zorganizował tę konferencję, zakwaterowani zostaliśmy w prywatnych pokojach domu jednego ze zwierzchników uczelni. Zwierzchnicy ci – wyjaśnił ojciec – są łaskawymi dyktatorami, którzy strzegą studentów mieszkających we wszystkich kolegiach. Kiedy przeszliśmy przez niską, ciemną bramę, wkraczając na zalany jaskrawym, słonecznym światłem dziedziniec, skrzyżowałam palce i wypowiedziałam w duchu życzenie, bym za dwa lata sama znalazła się w takim raju.
Ziemia wyłożona była kamiennymi płytami. Tu i tam rosły rozłożyste, dające dużo cienia stare drzewa – poważne, pełne melancholii, pod którymi poustawiano ławki. Przed głównym budynkiem kolegium rozciągał się prostokątny, przepyszny trawnik z niewielkim stawem. Była to jedna z najstarszych budowli Oksfordu, ufundowana w czternastym wieku przez Edwarda III, a ostateczny kształt nadano jej w czasach elżbietańskich. Nawet ów trawnik, tak pieczołowicie przystrzyżony, wyglądał czcigodnie. Nigdy nie widziałam, by ktoś po nim chodził.
Minęliśmy zieleniec i staw, kierując się do portierni, a stamtąd do przylegających do domu zwierzchnika pokoi. Owe pomieszczenia należały do najstarszych w całym kompleksie, trudno jednak powiedzieć, do jakich celów służyły pierwotnie. Były bardzo niskie, o ścianach i sufitach wyłożonych ciemną boazerią, z małymi oknami o szybach oprawnych w ołów. Meble w pokoju ojca obite zostały niebieską tapicerką. Ku mej największej radości, w swoim pokoju zastałam ogromne łoże z perkalowym baldachimem.
Wstępnie się rozpakowaliśmy. Nad jasnożółtą umywalką w łazience, którą wspólnie dzieliliśmy, obmyliśmy twarze i ręce z podróżnego kurzu, po czym ruszyliśmy na spotkanie ze zwierzchnikiem Jamesem, oczekującym na nas w biurze usytuowanym w drugim końcu budynku. Okazał się serdecznym, sympatycznym człowiekiem z siwiejącymi włosami i guzowatą blizną na policzku. Spodobał mi się jego ciepły, powitalny uścisk dłoni oraz wyraz dużych, brązowych oczu. Nie widział nic dziwnego w tym, że towarzyszę memu ojcu, a nawet posunął się tak daleko, iż zasugerował mi zwiedzenie po południu całego kolegium w towarzystwie swego studenta asystenta. «Asystent ów – dodał – jest niezwykle uprzejmym i bardzo wykształconym młodym dżentelmenem". Mój ojciec z entuzjazmem poparł ten plan, sam bowiem był bardzo zajęty spotkaniami, a ja, dzięki propozycji pana Jamesa, miałam okazję poznać i zobaczyć na własne oczy wszystkie skarby tego miejsca.
Gorliwie stawiłam się na spotkanie o trzeciej po południu. W jednej ręce trzymałam beret, a w drugiej duży notes. Ojciec poradził, abym prowadziła dokładne notatki z podróży, które później wykorzystam do artykułu w szkolnej gazetce. Moim przewodnikiem miał być jasnowłosy, bardzo wysoki, smukły student, którego pan James przedstawił jako Stephena Barleya. Miał piękne dłonie – pod skórą widniały niebieskawe żyły – oraz cudowny, gruby rybacki sweter. «Nazywam go wycierach" oświadczył Stephen, kiedy ria głos wyraziłam swój podziw. Przemierzając w jego towarzystwie dziedziniec, czułam się, jakbym chwilowo należała do tego miejsca i elitarnego, studenckiego bractwa. Poczułam również pierwszą, seksualną wibrację, ulotne wrażenie, że gdybym ujęła go za rękę, kiedy podążaliśmy przez tereny uczelni, w długiej ścianie mojej rzeczywistości otworzyłyby się jakieś tajemne drzwi, których nikt już nie byłby w stanie nigdy zamknąć. Tłumaczyłam to sobie tym, że żyłam dotąd pod kloszem – pod tak grubym kloszem, iż nawet mimo swoich siedemnastu lat nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ten klosz jest szczelny. Bunt, jaki mnie ogarnął, był niczym śpiew pochodzący z jakiejś obcej kultury. Jeszcze mocniej ścisnęłam notatnik i własne dzieciństwo, po czym zapytałam mojego przewodnika, dlaczego dziedziniec wyłożony jest kamiennymi płytami, a nie zaściela go trawnik.
– Nie wiem – odparł z rozbrajającą szczerością. – Nigdy nikogo o to nie pytałem.
Zaprowadził mnie do jadalni, sali o wysokim, belkowanym stropie pochodzącym jeszcze z czasów Tudorów, gdzie ciągnęły się długie rzędy drewnianych stołów. Stephen pokazał mi napis, który w niezdarny sposób wyciął na ławie podczas posiłku earl Rochester. Hol otaczały witrażowe okna przedstawiające dobre uczynki: Thomasa Becketa, klęczącego przy łożu umierającego, mnicha w długim habicie rozdzielającego warząchwią zupę między ubogich, doktora opatrującego czyjąś chorą nogę. Nad ławką Rochestera widniała scena, której nie umiałam rozszyfrować: człowiek z zawieszonym na szyi krzyżem i z kołkiem w dłoni, pochylający się nad czymś, co przypominało stertę czarnych łachmanów.
– Tak, to rzeczywiście ciekawostka – oświadczył Stephen Barley. Jesteśmy dumni z tego witraża. Ten człowiek to wykładowca z wczesnych czasów naszego kolegium, który przebija srebrnym kołkiem serce wampira.
Po prostu mnie zatkało.
– Czy w tamtych czasach były w Oksfordzie wampiry? – zapytałam w końcu bez tchu.
– Nic o tym nie wiem – odrzekł z uśmiechem. – Ale istnieją przekazy, że dawni uczeni z naszego kolegium bronili okolicznych mieszkańców przed wampirami. Tak naprawdę zdobyli wielką wiedzę o wampirach, osobliwy materiał, z którym może się pani zapoznać podczas wizyty w Radcliffe Camera. Legenda mówi, że wcześniej naukowcy nie mieli żadnych okultystycznych ksiąg, więc szukali ich we wszystkich innych miejscach i wspólnym wysiłkiem sprowadzili je do Radcliffe Camera.