Nie znalazłam w książce nic więcej na interesujący mnie temat. Kiedy więc Barley ponownie zerknął na zegarek, obrzuciłam tylko tęsknym spojrzeniem kuszące rzędy książek.
– Tak, to było urocze – oświadczył Stephen, kiedy schodziliśmy po schodach. – Nie da się ukryć, że jesteś dziewczyną niezwykłą.
Nie wiedziałam dobrze, co ma na myśli, ale miałam nadzieję, że był to komplement.
W pociągu Barley bawił mnie uciesznymi historyjkami o studenckim życiu, o sztubackich wybrykach kolegów, o nieszczęsnych ofiarach ich niewybrednych żartów. Później przesiedliśmy się na pokład statku kołyszącego się na oleistych, szarych wodach kanału. Dzień był słoneczny, lecz bardzo chłodny, więc zajęliśmy miejsca na winylowych fotelach w środku statku, gdzie nie dokuczał nam porywisty wiatr.
– Podczas semestru niewiele sypiam – oświadczył Barley, zwinął płaszcz, podłożył go pod plecy i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Byłam bardzo rada, że przespał dwie godziny podróży. Mogłam w spokoju przemyśleć wiele spraw, zarówno natury praktycznej, jak i naukowej. Moim największym problemem nie były powiązania różnych historycznych zdarzeń, lecz pani Clay. Zapewne będzie czekać na mnie bezlitośnie w holu wejściowym naszego domu w Amsterdamie, drążona niepokojem o ojca i o mnie. Jej obecność oznaczać będzie, że zostanę na dobre uwięziona w domu i jeśli następnego dnia nie pojawię się natychmiast po szkole, puści moim tropem, niczym sforę wilków, połowę amsterdamskiej policji. Poza tym istniał jeszcze Barley. Popatrzyłam na jego pogrążoną we śnie twarz. Lekko pochrapywał. Kiedy tylko wyjdę do szkoły, on zapewne uda się do portu na prom. Będę musiała bardzo uważać, by się na niego nie natknąć.
Pani Clay rzeczywiście oczekiwała nas już w domu. Barley stał obok mnie, kiedy szukałam w torebce kluczy do drzwi. Wyciągał szyję w prawo i w lewo, podziwiając starodawne domy kupców i lśniące kanały.
– Coś wspaniałego! – wyrażał głośno swój zachwyt. – Te twarze przechodniów, jakby żywcem wyjęte z obrazów Rembrandta.
Kiedy pani Clay nieoczekiwanie otworzyła drzwi i wciągnęła mnie do środka, Stephen nadążył za mną dosłownie w ostatniej chwili. Z ulgą spostrzegłam, że górę wzięły w nim jego dobre maniery. Gdy tylko oboje zniknęli w kuchni, by zatelefonować do zwierzchnika Jamesa, ruszyłam spiesznie na piętro. Zawołałam tylko, że muszę się umyć po podróży. Ale tak naprawdę, choć serce waliło mi jak młotem, zamierzałam natychmiast splądrować bastion mego ojca. Panią Clay i Barleyem zajmę się później. Teraz koniecznie musiałam znaleźć to, co tam, w moim najgłębszym przekonaniu, ukrył.
Nasz dom zbudowany został w roku tysiąc sześćset dwudziestym, miał na pierwszym piętrze trzy sypialnie oraz kilka wąskich pokoi o stropach podpartych ciemnymi belkami, które mój ojciec wprost uwielbiał. Twierdził, że przypominają mu o prostych, ciężko pracujących ludziach, którzy ongiś je zamieszkiwali. Osobiście zajmował największy z nich, zastawiony tylko kilkoma pięknymi, bardzo prostymi, starodawnymi holenderskimi meblami. Proste umeblowanie urozmaicił tureckim dywanem i łóżkiem z baldachimem, jakimś szkicem van Gogha oraz dwunastoma miedzianymi rondlami pochodzącymi z wiejskiego gospodarstwa we Francji. Tworzyły one ekspozycję na jednej ze ścian, odbijając w sobie blask bijący od przepływającego poniżej kanału. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak zdumiewający był ten pokój, nie tylko poprzez swój eklektyczny styl, ale również przez klasztorną prostotę. Nie było w nim ani jednej książki. Ojciec wszystkie przeniósł do biblioteki na dole. Z poręczy siedemnastowiecznego krzesła nie zwieszała się żadna część garderoby, żadna gazeta nie profanowała lśniącej powierzchni biurka. Nie było telefonu ani nawet zegara – mój ojciec w naturalny sposób budził się o wczesnych, porannych godzinach. Proste pomieszczenie służące jedynie do snu, przebudzeń i modlitwy, choć nie wiedziałam, do kogo te modlitwy były teraz kierowane. Uwielbiałam ten pokój, lecz bywałam w nim bardzo rzadko.
Teraz wślizgnęłam się do niego niczym włamywacz, cichutko zamknęłam za sobą drzwi i otworzyłam biurko. Odnosiłam paskudne wrażenie, iż otwieram zapieczętowaną trumnę, ale jakoś się przemogłam. Wyciągałem wszystko z przegródek, a następnie pieczołowicie odkładałam każdy przedmiot na jego pierwotne miejsce – listy od przyjaciół ojca, jego prześliczne, wieczne pióra, sygnowane jego nazwiskiem papiery listowe. W końcu natrafiłam na zapieczętowany pakuneczek. Bez wyrzutów sumienia natychmiast go otworzyłam. W środku ujrzałam adresowaną do mnie kartkę z ostrzeżeniem, że mogę przeczytać te listy tylko w przypadku, gdyby mój ojciec nieoczekiwanie umarł lub na dłuższy czas zniknął. Czyż nie to właśnie ojciec pisał wieczorami i zasłaniał łokciem, ilekroć odwiedzałam go w tym pokoju? Chciwie podniosłam pakunek, zamknęłam biurko i szybko udałam się do swego pokoju, bacznie nasłuchując dźwięku kroków pani Clay n;i schodach.
W paczce znajdowały się listy, każdy schludnie trzymany w kopercie i adresowany do mnie w naszym domu, jakby zamierzał wysyłać je z różnych miejsc. Ułożyłam je w porządku obok siebie i ostrożnie otworzyłam pierwszy. Nosił datę sprzed sześciu miesięcy i zaczynał się słowami, które wprost rozdarły me serce:
Moja Droga Córko… - Litery tańczyły mi przed oczyma. – Jeśli to czytasz, wybacz mi. Udałem się na poszukiwanie Twojej matki.
Część druga
Gdzież ja się znalazłem i pomiędzy jakich ludzi trafiłem? W jaką groźną przygodę się wdałem? […] Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, by się przekonać, że nie śpię. Wszystko to sprawiało na mnie wrażenie koszmarnego snu i oczekiwałem, że obudzę się nagle, by stwierdzić, iż jestem w domu, a przez okno zagłada świt. Już mi się to zdarzało po dniu zbyt ciężkiej pracy. Ale skóra odczuwała zmianę, a oczy wcale nie wprowadzały mnie w błąd. Nie śniłem i rzeczywiście znajdowałem się w samym sercu Karpat. Wszystko, co mogłem teraz zrobić, to zachować spokój i cierpliwie czekać świtu.
Bram Stocker, Dracula, 1897
(przekł. W. Wydmucha i Ł. Nicpana)
25
Dworzec kolejowy w Amsterdamie znałam jak własną kieszeń, bywałam tam dziesiątki razy. Ale nigdy jeszcze nie byłam na nim sama. Nigdy jeszcze nie podróżowałam samotnie i siedząc na ławce w poczekalni, czekając na poranny ekspres do Paryża, czułam, jak mocno bije mi puls nie tylko z niepokoju o los mego ojca – rozpierała mnie myśl o wolności, jakiej zaznałam po raz pierwszy w życiu. Pani Clay wręczyła mi śniadanie i wiedziała, że poszłam do szkoły. Barley na promie też tak myślał. Było mi trochę szkoda marudnej pani Clay, a jeszcze bardziej Barleya, który na schodkach mego domu z nieoczekiwaną galanterią pocałował mnie w dłoń i wręczył tabliczkę czekolady, choć przypomniałam mu, że holenderskie słodycze mam na podorędziu. Pomyślałam nawet, że mogłabym wysłać do niego list, gdy wszystko się już skończy… ale nie miałam zielonego pojęcia, kiedy tak naprawdę to nastąpi.
W tej chwili otaczał mnie śliczny, słoneczny, amsterdamski poranek. Byłam mocno podniesiona na duchu, wędrując wzdłuż kanałów od naszego domu na dworzec, czując zapach pieczonego chleba, wilgotną woń bijącą z kanałów i nie do końca piękną atmosferę miasta. Siedząc na dworcowej ławce, robiłam w myślach przegląd mego dobytku: zmiana odzieży i bielizny, listy ojca, chleb, ser, kilka kartonów z sokiem, które zabrałam ze spiżarni. Obrabowałam też pokaźną kasę w kuchni, by zasilić zawartość mojej portmonetki. Pani Clay szybko się zorientuje, ale na to nie było rady. Nie mogłam czekać do chwili otwarcia banków, żeby podjąć własne szczupłe oszczędności. Miałam też ze sobą ciepły sweter, kurtkę przeciwdeszczową, paszport, rozkład jazdy pociągów i podręczny słownik języka francuskiego.
Ukradłam coś jeszcze. Zabrałam z salonu srebrny sztylet z gablotki z osobliwościami, które ojciec dostawał podczas pierwszych misji dyplomatycznych, kiedy dopiero zaczynał tworzyć fundację. W tamtych czasach byłam zbyt mała, by mu towarzyszyć, więc zostawiał mnie w Stanach Zjednoczonych pod opieką rozlicznych krewnych. Teraz miałam przy sobie niezwykle ostry sztylet o ozdobnej rękojeści. Spoczywał w pochwie równie ozdobnie grawerowanej. Była to jedyna broń, jaką kiedykolwiek w domu widziałam. Mój ojciec nie znosił widoku pistoletów, karabinów, mieczy i bojowych toporów. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób ten sztylet miałby zapewnić mi bezpieczeństwo, ale czułam się o wiele pewniej, wiedząc, że mam go w torebce.
Kiedy podstawiono ekspres, na peronie zaroili się ludzie. Poczułam wtedy, i do dziś tak uważam, że nie ma piękniejszej sceny niż widok nadjeżdżającego pociągu, bez względu na to, w jak okropnej sytuacji znajduje się człowiek – zwłaszcza jeśli jest to pociąg europejski i zmierza na południe kontynentu. W tamtym okresie mego życia, w ostatnim ćwierćwieczu dwudziestego stulecia, można było jeszcze usłyszeć gwizd jednych z ostatnich parowych lokomotyw, przemierzających regularnie trasy przez Alpy. Zajęłam miejsce w przedziale i prawie z uśmiechem otworzyłam szkolną torbę. Czekało mnie wiele godzin jazdy, ale bardzo ich potrzebowałam, nie na lekturę książki, lecz na dokładne zapoznanie się z treścią drogocennych listów mego ojca. Miałam pewność, że właściwie wybrałam cel podróży, ale chciałam się też dowiedzieć, po co dokładnie tam jadę i co mnie tam czeka.
Zaciągnęłam firankę w drzwiach oddzielających przedział od korytarza, mając nadzieję, że żaden inny pasażer nie zakłóci mojej samotności. Po chwili jednak do mego przedziału weszła kobieta w średnim wieku. Na głowie miała niebieski kapelusz. Przesłała mi ciepły uśmiech i zajęła się lekturą jakichś kolorowych, holenderskich magazynów. Rozsiadłam się wygodnie przy oknie, przez dłuższą chwilę obserwowałam zostające w tyle stare miasto i tonące w zieleni przedmieścia, a następnie otworzyłam pierwszy list. Jego początek znałam już doskonale, wstrząsająca treść, zaskakujące miejsce i data, zdecydowane, choć pospieszne ręczne pismo.