«W porządku» – powiedziałem krótko.
«Zatem zbierajmy się. – Turgut zaczął zbierać dokumenty z pietyzmem, na jaki mnie nie byłoby stać. – Czeka nas jeszcze długa rozmowa. Pojedziemy teraz do mnie i tam spokojnie porozmawiamy. Pokażę wam też inne materiały dotyczące interesującego nas tematu. Na ulicy nie rozmawiajcie o naszych sprawach. Z biblioteki wyjdziemy oficjalnie, a naszego generała… – wskazał na bibliotekarza – zostawimy na pierwszej linii ognia».
Pan Erozan potrząsnął naszymi dłońmi, dokładnie zamknął pudło i zniknął z nim między rzędami regałów. Odruchowo głośno westchnąłem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że los Rossiego wciąż zależy od tej skrzyni… że profesor – Boże, wybacz – został w niej pogrzebany, a my nie byliśmy w stanie wydobyć go z tego grobowca.
Opuściliśmy bibliotekę i przez dłuższą chwilę staliśmy na frontowych schodach, udając, że o czymś dyskutujemy. Byłem rozdygotany, Helen nienaturalnie blada i tylko Turgut zachowywał kamienny spokój.
«Jeśli ta gadzina czai się gdzieś w pobliżu, zobaczy, że opuściliśmy archiwum» – powiedział cicho.
Podał ramię Helen, która chętniej, niż przypuszczałem, przyjęła jego galanterię i włączyliśmy się w tłum przechodniów. Była właśnie pora lunchu i woń pieczonego mięsa oraz świeżego chleba mieszała się z zawiesistym zapachem dymu z węgla drzewnego i samochodowej benzyny – aromatem, który zawsze kojarzył mi się z granicą dzielącą wschodni i zachodni świat. Cokolwiek się zdarzy później, również będzie zagadką, podobnie jak zagadką jest samo to miejsce – pomyślałem, rozglądając się po otaczającym nas tłumie Turków i spoglądając na strzeliste iglice minaretów kłujące niebo na każdej z ulic, na starożytne kopuły wśród figowców i sklepy pełne tajemniczych przedmiotów. Ale na myśl o dręczącej mnie zagadce krwawiło mi serce-. Gdzie jest Rossi? Czy przebywa w tym mieście, czy w jakichś odległych stronach? Żywy czy martwy, a może gdzieś pośrodku?"
30
O szesnastej zero dwa wsiedliśmy do ekspresu zmierzającego na południe, do Perpignan. Barley wspiął się po stromych stopniach do wagonu, rzucił na podłogę nasze bagaże i wyciągnął do mnie rękę. W pociągu było niewielu pasażerów i bez trudu znaleźliśmy wolny przedział. Czułam się bardzo zmęczona. Gdybym o tej porze była w domu, pani Clay posadziłaby mnie przy kuchennym stole i zaserwowała szklankę mleka i kawałek przepysznej żółtej babki. Przez chwilę wręcz tęskniłam za jej denerwującą nadopiekuńczością. Barley zajął miejsce obok mnie, choć miał cztery inne do wyboru, a ja natychmiast wsunęłam mu rękę pod ramię.
– Powinienem się trochę pouczyć – mruknął, ale nie otworzył książki od razu.
Zbyt fascynował go widok za oknem, gdy pociąg, nabierając prędkości, przejeżdżał przez miasto. Pomyślałam o chwilach, które spędziłam w Paryżu z ojcem – o naszej wspinaczce na Montmartre i o apatycznym wielbłądzie w Jardin des Plantes. Ale teraz odnosiłam wrażenie, że widzę to miasto po raz pierwszy w życiu.
Widok poruszających się warg Barleya studiującego Miltona sprawił, że ogarnęła mnie senność. Kiedy więc oświadczył, iż zamierza przejść do wagonu restauracyjnego, by napić się herbaty, odmownie potrząsnęłam głową.
– Jesteś zmordowana – stwierdził z uśmiechem. – Pośpij sobie, a ja zabiorą ze sobą książkę. Jak się wyśpisz i zgłodniejesz, udamy się na kolację.
Nie zdążył nawet opuścić przedziału, a już opadły mi powieki. Gdy się obudziłam, leżałam skulona w kłębek jak dziecko, a moja długa, jedwabna spódniczka spowijała mi kolana. Naprzeciwko mnie ktoś siedział i czytał gazetę. Ale nie był to Barley. Jak rażona prądem usiadłam prosto. Mężczyzna czytał «Le Monde" tak, że gazeta całkowicie zasłaniała górne partie jego postaci wraz z twarzą. Obok niego spoczywała czarna, skórzana teczka.
Przez ulotną chwilę myślałam, że jest to mój ojciec, i ogarnęła mnie wielka ulga. Ale wtedy też zobaczyłam jego lśniące, czarne, skórzane buty, ze sznurowadłami zakończonymi wytwornymi chwościkami. Nogi w eleganckich spodniach od garnituru i wytwornych, czarnych, jedwabnych skarpetkach miał skrzyżowane. Ale nie były to buty mego ojca. Tak naprawdę w tych butach, albo w samych stopach, było coś nie w porządku. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak myślę. Poza tym nieznajomy mężczyzna nie powinien był wchodzić do przedziału, kiedy spałam… myśl o tym, że patrzył na mnie, gdy pogrążona byłam we śnie, przejmowała mnie dreszczem. Zasłony w oknie drzwi zostały zaciągnięte i nikt przechodzący korytarzem nie mógł zajrzeć do przedziału. A może to Barley, wychodząc do wagonu restauracyjnego, zasunął firanki?
Zerknęłam na zegarek. Była już prawie siedemnasta. Za oknem przesuwały się w oszalałym tempie krajobrazy południowej Francji. Skryty za gazetą mężczyzna tkwił w takim bezruchu, że ogarnął mnie strach. Obudziłam się dobrych kilkanaście minut wcześniej, a on nie wykonał najmniejszego ruchu, nie odwrócił nawet strony czytanej gazety.
«Turgut mieszkał w innej części Stambułu, tuż nad brzegiem morza Marmara. Tak zatem popłynęliśmy tam promem z ruchliwego portu o nazwie Eminonii. Helen stała przy relingu i obserwowała krążące wokół statku mewy. Od czasu do czasu odwracała głowę w stronę majaczącego na tle nieba starego miasta. Stanąłem obok niej. Przyłączył się do nas Turgut i zaczął wskazywać nam poszczególne minarety i kopuły świątyń, donośnym głosem przekrzykiwał huk silników promu. Dzielnica, w której mieszkał, była stosunkowo młoda, pochodziła z dziewiętnastego wieku. Oddalając się od przystani promowej, idąc cichymi uliczkami, odkrywałem nowe oblicze miasta: okazałe rozłożyste drzewa, finezyjne, stare kamienne i drewniane domy, apartamentowce żywcem przeniesione z Paryża, czyste chodniki, gazony z kwiatami, ozdobne karnesy. Tu i ówdzie pojawiał się duch Imperium Osmańskiego w postaci stojącego w ruinie portyku dawnego meczetu lub piętrowego tureckiego domu z wykuszami. Ulica, przy której mieszkał Turgut, była wytworna i elegancka. Później takie ulice widywałem w Pradze, Sofii, Budapeszcie, Moskwie, Belgradzie i w Bejrucie. Podobną elegancję zapożyczył sobie od Zachodu cały Wschód.
«Proszę za mną – powiedział Turgut, wysuwając się przed nas i wprowadzając nas na podwójne, frontowe schody, gdzie sprawdził skrzynkę na listy z napisem: Profesor Bora. Otworzył drzwi i wprowadził nas do środka. – Witajcie w moim domu. Wszystko w nim należy do was. Przepraszam za nieobecność mojej żony. Ale jest w pracy w przedszkolu».
Weszliśmy do głównego holu o podłodze i ścianach wykonanych z polerowanego drewna, gdzie wzorem gospodarza zdjęliśmy buty i nałożyliśmy haftowane pantofle, które wręczył nam Turgut. Kiedy wprowadził nas do salonu, oboje z Helen wydaliśmy cichy okrzyk podziwu. Pokój wypełniało rozkoszne, zielonkawe światło z lekkimi odcieniami delikatnego różu i żółci. Po chwili dopiero zorientowałem się, że koloryt ten powodowało słoneczne światło, sączące się poprzez gałęzie rosnących za dwoma oknami drzew oraz przez cieniutkie białe zasłony utkane ze starej koronki. Salon zastawiono fantastycznymi meblami, bardzo niskimi, wyrzeźbionymi w czarnym drewnie i obitymi bogatą tkaniną. Wzdłuż ścian ciągnęły się szerokie ławy z piętrzącymi się na nich haftowanymi, koronkowymi poduszkami. Nad nimi, na bielonych ścianach, wisiała grafika i obrazy przedstawiające Stambuł, portret starego mężczyzny w fezie i drugi, z młodszym człowiekiem w czarnym garniturze, oraz starannie oprawiony pergamin pokryty finezyjnym, arabskim pismem. Dostrzegłem kilkanaście fotografii miasta wykonanych w sepii i kilka komódek zastawionych miedzianymi serwisami do kawy. W rogach ustawiono wielkie, ceramiczne wazy, w które powkładano pęki pąsowych róż. Na środku rozległego pokoju pysznił się duży, okrągły stół na trzech nogach. Był pusty i wypolerowany, jakby zachęcał do kolejnego smakowitego posiłku.
«Jak tu pięknie – oświadczyła spontanicznie Helen, odwracając się do naszego gospodarza. Zapamiętałem, jak uroczo wyglądała, kiedy w chwilach szczerości miękły twarde rysy jej twarzy. – Jak w Baśniach tysiąca i jednejnocy'«.
Turgut roześmiał się i niedbale machnął ręką, ale najwyraźniej był bardzo rad z pochwały.
«To wszystko jest zasługą i dziełem mojej żony – wyjaśnił. – Uwielbia naszą dawną sztukę i rzemiosło. Wiele przepięknych przedmiotów dostaliśmy od jej rodziny. Zapewne znalazłoby się tutaj kilka rzeczy pochodzących z czasów imperium sułtana Mehmeda. – Przesłał mi serdeczny uśmiech. – Nie umiem parzyć tak dobrej kawy jak ona… sama mi to zresztą powiedziała… ale zajmę się wami najlepiej, jak umiem».
Posadził nas na niskich meblach, a mnie ogarnął błogi nastrój na widok tych starodawnych i wypieszczonych przedmiotów oznaczających komfort: poduszki, dywan, a przede wszystkim otomany.
Turgut chciał zająć się nami najlepiej, jak umiał, a to oznaczało lunch, który przyniósł z niewielkiej kuchni mieszczącej się po drugiej stronie holu. Zdecydowanie odrzucił naszą pomoc. Przechodziło moje pojęcie, jak szybko i z jaką wprawą wokół wszystkiego się zakrzątnął. Zapewne przygotował posiłek wcześniej. Wniósł na tacach sosy i sałatki, na salaterce kawałki melona, mięso duszone w warzywach, kurczaka na szpadkach, wszechobecne ogórki utarte z jogurtem i czosnkiem, kawę oraz wielką ilość ciasteczek obtoczonych w orzechach i miodzie. Jedliśmy z wilczym apetytem, a Turgut nas tylko zachęcał, podsuwając coraz to nowe smakołyki.
«Nie mogę pozwolić na to, by moja żona pomyślała, że was głodziłem^
Lunch zakończyliśmy szklanką wody z czymś białym i słodkim, co stało w dzbanuszku pośrodku stołu.
«01ejek różany – wyjaśniła Helen, próbując odrobinę tego specjału. Bardzo smaczny. W Rumunii też to piją».
Wlała do szklanki kilka kropel białego, gęstego płynu i wypiła to wszystko ze smakiem. Poszedłem jej śladem. Nie byłem pewien, jaki skutek wywrze ten specjał na moje trawienie, ale nie była to pora na takie zmartwienia.
Kiedy już prawie pękaliśmy z przejedzenia, oparliśmy się plecami o niskie otomanki. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak doskonale wypoczywa się na nich po obfitym posiłku. Turgut popatrzył na nas z zadowoleniem.