Выбрать главу

«Wiem – odparłem po chwili milczenia. – O tym też myślałem. Jeśli okaże się, że w Stambule nie ma grobowca Draculi, gdzież indziej może się znajdować, jeśli nie tam?»

Długą chwilę siedzieliśmy pogrążeni we własnych myślach. Ciszę przerwała dopiero Helen.

«Pójdę zapytać właścicielkę, czy pozwoli nam skorzystać z telefonu. Niedługo ciotka wróci z pracy, a chcę pomówić z nią niezwłocznie».

«Czy mogę iść z tobą? W końcu sprawa ta dotyczy również mnie».

«Oczywiście».

Helen nałożyła rękawiczki i zeszliśmy na parter do saloniku naszej gospodyni. Wyjaśnienie całej sprawy zajęło nam dziesięć minut, ale obietnica dodatkowych lir tureckich plus całkowite opłacenie rozmowy skruszyła wszelkie lody. Helen rozsiadła się na krześle w salonie i zaczęła wykręcać dziesiątki numerów. W końcu na jej obliczu pojawił się wyraz szczęścia.

«Jest połączenie – powiedziała z zadowoleniem. – Mojej ciotce wcale się to nie spodoba… Eva? Tu Elena!».

Przysłuchując się uważnie ich rozmowie, pojąłem, że mówią po węgiersku. Rumuński należy do rodziny języków romańskich, tak że niektóre słowa bym rozumiał. Ale mowa Helen przypominała oszalały, koński galop, potop ugrofińskich słów, z których nic nie pojmowałem. Zaczynałem w ogóle wątpić, czy kiedykolwiek rozmawiała ze swoją rodziną po rumuńsku. Urodziła się na Węgrzech, gdzie reszta jej krewnych była już zasymilowana. Jej głos to rósł, to cichł, od czasu do czasu twarz rozjaśniał uśmiech, czasami marszczył gniewny grymas. Odnosiłem wrażenie, że ciotka Eva po drugiej stronie linii ma siostrzenicy wiele do powiedzenia. Helen słuchała jej uważnie i po chwili przerywała potokiem tych dziwacznych słów.

Helen jakby zapomniała o mojej obecności. W pewnej chwili jednak przeniosła na mnie wzrok i przesyłając lekki uśmiech, triumfalnie pokiwała głową. Zrozumiałem, że wynik rozmowy jest pomyślny. Helen jeszcze raz uśmiechnęła się i odłożyła słuchawkę. W jednej chwili znalazła się przy nas konsjerżka, najwyraźniej zaniepokojona wysokością rachunku. Natychmiast wypłaciłem na jej wyciągniętą dłoń ustaloną kwotę i dodałem jeszcze suty napiwek. Helen szybko ruszyła do swojego pokoju, dając mi znak, bym jej towarzyszył. Uważałem, że aż taka tajemniczość jest zupełnie niepotrzebna, ale co w końcu wiedziałem?

«Helen, błagam, ta niepewność mnie zabije!» -jęknąłem, rozsiadając się ponownie na krześle.

«Same dobre wieści – odrzekła spokojnie. – Wiedziałam, że ciotka nam pomoże».

«Ale co, do licha, jej powiedziałaś?»

«Nie mogłam mówić za dużo. Musiałam być bardzo oficjalna. Powiedziałam, że prowadzę z innym naukowcem badania w Stambule i potrzebujemy pięciu dni w Budapeszcie, by je dokończyć i podsumować. Wyjaśniłam, że jesteś amerykańskim profesorem i wspólnie piszemy obszerny artykuł».

«Na jaki temat?» – spytałem z niejaką obawą.

«0 stosunkach gospodarczych w krajach europejskich pod okupacją osmańską».

«Nieźle. Aleja niewiele o tym wiem».

«Ale ja wiem. – Helen wygładziła niewielką zmarszczkę na sukience. – Wprowadzę cię w temat».

«Poszłaś w ślady ojca».

Jej niedbała erudycja przypomniała mi tak nagle Rossiego, że uwaga ta wyrwała mi się całkiem mimowolnie. Szybko popatrzyłem na Helen w obawie, czyjej nie uraziłem. Uświadomiłem też sobie, iż po raz pierwszy pomyślałem o niej w całkiem naturalny sposób jak o córce Rossiego, zupełnie jakbym w pewnej chwili zaakceptował ten fakt. Na twarzy Helen pojawił się nieoczekiwanie wyraz smutku.

«To chyba dobry argument przemawiający za wyższością genetyki nad uwarunkowaniami środowiska – stwierdziła krótko. – Ale tak czy owak, Eva bardzo zaniepokoiła się, kiedy powiedziałam jej, że jesteś Amerykaninem. Wiem to, gdyż zawsze uważała mnie za narwaną i impulsywną osobę, która uwielbia ryzyko. I tu ma całkowitą rację. Poza lym w rozmowie telefonicznej musiała udawać wielkie zaniepokójenie».

«To rozumiem».

«Musi myśleć o swojej pracy i pozycji. Ale powiedziała, że coś wymyśli i żebym zadzwoniła do niej jutro wieczorem. I to na razie tyle. Moja ciotka to bardzo sprytna osóbka i nie wątpię, iż znajdzie najlepsze rozwiązanie. Kiedy dowiemy się więcej, będziemy musieli wymyślić sposób, by kupić bilety do Budapesztu. Najlepiej lotnicze».

Westchnąłem w duchu, myśląc o wydatkach, jakie nas czekały. Zastanawiałem się, czy na poszukiwania starczy mi funduszów.

«Odnoszę wrażenie, że twoja ciotka jest cudotwórczynią, skoro potrafi sprowadzić nas na Węgry i zadbać o nasze bezpieczeństwo».

«Bo jest – odrzekła ze śmiechem Helen. – Gdyby nie ona, siedziałabym teraz w wiosce wraz z matką i pracowała w jakimś zapyziałym ośrodku kultury».

Jakby za obopólną, milczącą zgodą zeszliśmy na parter i wyszliśmy na ulicę.

«Na razie nie mamy nic do roboty – odezwałem się z zadumą. – Musimy czekać do jutra, kiedy dowiemy się, co zwojował Turgut i twoja ciotka. Nie wiem, jak zniosę to oczekiwanie. Co robimy tymczasem?»

Helen zatrzymała się w złocistym świetle zmierzchu i dłuższą chwilę się zastanawiała. Na dłoniach znów miała rękawiczki, a na głowie kapelusz, spod którego wymykało się kilka kosmyków jej czarnych włosów. W ostatnich przebłyskach słońca nabrały miedzianej barwy.

«Chciałabym jeszcze pozwiedzać miasto – powiedziała zdecydowanym tonem. – Zwłaszcza że zapewne nigdy do niego ponownie nie przyjadę. Czy możemy jeszcze raz udać się do Hagia Sophii? Pospacerujemy tam sobie przed kolacją».

«Doskonały pomysł».

W drodze na miejsce nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa, lecz gdy znaleźliśmy się ponownie w pobliżu wielkiej budowli, której kopuły i minarety rzucały na ulice gęsty cień, odniosłem dziwaczne wrażenie, że nasze milczenie stało się jeszcze głębsze. Zastanawiałem się przez chwilę, czy Helen czuła to samo i czy był to wynik czaru, jaki na naszą znikomość rzucała olbrzymia świątynia. Rozważałem to, co powiedział nam poprzedniego dnia Turgut: że jest święcie przekonany, iż Dracula w jakiś sposób rzucił na to wielkie miasto klątwę wampiryzmu.

«Helen – przerwałem niezbyt taktownie milczenie. – Czy twoim zdaniem mógł zostać pochowany tutaj, w Stambule? To tłumaczyłoby strach, jaki po swojej śmierci wzbudzał w sułtanie Mehmedzie».

«On? Naturalnie. – Skinęła głową, doceniając to, że nie wymówiłem lego imienia na ulicy. – To ciekawy pomysł, ale czy Mehmed nie wiedziałby o tym albo czy Turgut nie znalazłby jakichś na to dowodów? Nie sądzę, by przez tyle stuleci udało się ukryć taką rzecz».

«Trudno też uwierzyć, by Mehmed pozwolił pochować swego najzacieklejszego wroga w Stambule».

Dotarliśmy do ogromnej bramy wiodącej do Hagia Sophii. Otaczał nas tłum turystów i pielgrzymów tłoczących się u wejścia do świątyni.

«Helen» – odezwałem się z wahaniem.

Przysunąłem się do niej tak blisko, że mogłem mówić cicho, prawie w samo jej ucho.

«Tak?»

«Jeśli istnieje możliwość, że grób znajduje się tutaj, mogłoby to oznaczać, że Rossi również tu przebywa».

Odwróciła się i spojrzała mi w twarz. W kącikach jej błyszczących oczu widać było delikatne kurze łapki. Zmarszczyła w niepokoju czarne brwi.

«Oczywiście, Paul, masz rację».

«Wyczytałem w przewodniku, że w Stambule znajdują się podziemne ruiny – katakumby, zbiorniki na wodę – podobnie jak w Rzymie. Do wyjazdu pozostał nam jeszcze co najmniej jeden dzień… porozmawiajmy o tym z Turgutem».

«Nie jest to głupi pomysł – zgodziła się cicho Helen. – Pałac bizantyjskich cesarzy musiał mieć bardzo rozległe podziemia. – Prawie się roześmiała, ale natychmiast dotknęła dłonią apaszki na szyi, jakby coś ją tam zabolało. – W każdym razie, jeśli cokolwiek zostało z pałacu, musi być pełne złych duchów. Władcy, którzy oślepiali swych krewnych… tego typu rzeczy. Rzeczywiście, doborowa kompania».

Tak blisko siebie trzymaliśmy nasze twarze, wyczytując wzajemnie z nich myśli i kontemplując dziwaczną awanturę, w jaką się wdaliśmy, że zignorowałem w pierwszej chwili postać, która, stojąc nieopodal nas, spoglądała na mnie twardo. Poza tym był to drobny, niegroźny i niczym niewyróżniający się z tłumu człowieczek. Zatrzymał się pod murem świątyni w odległości siedmiu, ośmiu metrów od nas.

W jednej przerażającej chwili rozpoznałem w nim malutkiego naukowca o potarganej, siwej brodzie, w zrobionej na szydełku białej mycce i spłowiałej koszuli, który pojawił się tego ranka w archiwum. Następne spojrzenie w jego stronę sprawiło, że doznałem jeszcze większego szoku. Mężczyzna popełnił wielki błąd, wpatrując się we mnie tak intensywnie, iż w końcu zwrócił moją uwagę. I wtedy zniknął jak duch, wtapiając się w tłum rozbawionych turystów. Z impetem ruszyłem w jego stronę, o mało nie przewracając Helen, ale starzec znikł bez śladu. Zrozumiał, że i ja dostrzegłem jego. Twarz mężczyzny bez wątpienia była tą, którą widziałem na swoim uniwersytecie. Ostatni raz spoglądałem na nią, kiedy nakrywano ją prześcieradłem. Była to twarz martwego bibliotekarza".

34

Zachowałam kilkanaście fotografii mego ojca z okresu bezpośrednio poprzedzającego jego wyjazd ze Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu Rossiego, choć gdy zdjęcia te zobaczyłam po raz pierwszy, nie miałam najmniejszego pojęcia, co zapowiadają. Jedno z nich, które kilka lat temu oprawiłam w ramkę i powiesiłam nad biurkiem, jest czarno-białe, aczkolwiek pochodzi już z czasów, kiedy pojawiała się fotografia barwna. Przedstawia mego ojca, jakiego wcześniej nie znałam. Spogląda prosto w obiektyw, brodę ma lekko zadartą, jakby odpowiadał na jakieś pytanie zadane przez fotografa. Nigdy nie dowiedziałam się, kim był człowiek robiący to zdjęcie. Zapomniałam spytać o to ojca. Nie mogła go zrobić Helen. Zapewne fotografował go któryś z zaprzyjaźnionych z nim doktorantów. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim – datę tę zapisał na odwrotnej stronie zdjęcia – doktorantem był od roku i zaczynał właśnie pisać pracę o holenderskich kupcach.

Na zdjęciu ojciec, sądząc po neogotyckiej robocie kamieniarskiej w tle, upozowany jest na tle budynku uniwersyteckiego. Jedną stopę opiera beztrosko o ławkę, łokieć wspiera na nodze, dłoń wisi mu wdzięcznie przy kolanie. Ubrany jest w białą lub w jasnych barwach koszulę, krawat w poziome paski, lekko pomięte, ciemne spodnie i lśniące półbuty. Sylwetkę ma taką samą, jaką zapamiętałam z późniejszych lat – średniego wzrostu, średniej budowy ciała. Cechowała go schludność, choć nie przesądna, której nie zatracił nawet wtedy, gdy był już w średnim wieku. Na fotografii głęboko osadzone oczy są szare, choć w rzeczywistości miał prawie granatowe źrenice. Z zapadniętymi oczyma i krzaczastymi brwiami, wydatnymi policzkami, cienkim nosem i rozwartymi w szerokim uśmiechu ustami przypominał trochę małpę, ale małpę piekielnie inteligentną. Gdyby fotografia była barwna, jego gładkie włosy lśniłyby w blasku słońca kasztanowym blaskiem. Wiedziałam o tym, bo sam mi to kiedyś powiedział. Ja jednak zawsze pamiętałam go z siwizną.