Georgescu rozejrzał się po stole, najwyraźniej szukając następnego kawałka chleba.
«Cóż, tak naprawdę jest to o wiele bardziej skomplikowana sprawa, zresztą cała historia Rumunii taka była. Starszego brata Draculi, Mirceę, zamordowali jego polityczni wrogowie, mieszczanie z Tirgoviste. Kiedy Dracula doszedł do władzy, kazał wykopać trumnę swego brata. Okazało się, że nieszczęśnika pogrzebano żywcem. Wtedy to właśnie wysłał owo wielkanocne zaproszenie. W taki sposób zemścił się za śmierć brata, zyskując jednocześnie tanią siłę roboczą do budowy twierdzy w górach. W pobliżu wznoszonej warowni kazał zbudować piece do wypalania cegieł i ci, którzy przeżyli morderczą wędrówkę, dzień i noc je dźwigali, wznosili mury i baszty obronne przyszłej twierdzy. Stara pieśń z tamtych czasów głosi, że bojarzy «budowali ją dopóty, dopóki nie zdarli doszczętnie swych szat". - Georgescu dokładnie czyścił kawałkiem chleba swój talerz, a ja zauważyłem, że Dracula był facetem zarówno praktycznym, jak i odrażającym.
Tak więc, mój Przyjacielu, następnego dnia wyruszyliśmy wozem w drogę, którą tamci nieszczęśnicy musieli przebyć pieszo.
Widok wieśniaków w ludowych strojach, przemykających ulicami miasta między ubranymi nowocześnie mieszkańcami Tirgoviste, był jedyny w swoim rodzaju. Mężczyźni w białych koszulach i ciemnych kamizelach, w skórzanych sandałach przewiązanych rzemieniami, które obejmowały im łydki aż do kolan, do złudzenia przypominali starożytnych rzymskich pasterzy. Niewiasty o równie czarnych włosach i smagłych twarzach, niejednokrotnie bardzo urodziwe, nosiły obszerne suknie i obcisłe bluzki wyszywane w przepiękne, barwne wzory. Cały ten malowniczy ludek zgromadzony na miejscowym targu - zwiedziłem go wczorajszego ranka – hałaśliwie targował się o cenę przywiezionych do miasta towarów.
Stąd już nie mam żadnego sposobu wysiania Ci tych listów i dlatego całą korespondencję pieczołowicie przechowuję w torbie.
Zawsze Twój
Bartholomew
Drogi Przyjacielu!
Ku mej radości dotarliśmy do leżącej nad rzeką Arges wioski. Podróż wozem miejscowego rolnika zajęła nam cały dzień. Droga wiodła tak niesamowicie stromymi zboczami gór, że u celu hojnie zapłaciłem woźnicy srebrem. Ale choć po tej karkołomnej eskapadzie do teraz bolą mnie wszystkie gnaty, czuję osobliwą radość i uniesienie. Sama wioska jest miejscem bajkowym, żywcem wyjętym z opowieści braci Grimm. Już po godzinie zauważyłem ogromną przepaść dzielącą tę krainę od świata Europy Zachodniej. Niskie chaty, niektóre wręcz rozpadające się ze starości, miały strome dachy z długimi rynnami i wysokie kominy z ogromnymi gniazdami bocianów wracających do nich każdego lata.
Wędrując tego popołudnia z Georgescu po wiosce, odkryliśmy, że jej centrum stanowi rozległy plac ze studnią. Tu właśnie mieszkańcy osady czerpią wodę. Obok niej ustawiono wielkie drewniane koryto, w którym chłopi dwa razy dziennie poją bydło. Pod wielkim próchniejącym drzewem stała karczma. Musiałem postawić w niej wszystkim miejscowym pijakom kilka kolejek przeklętej wody ognistej. Pomyślałem wtedy o Tobie i «Złotym Wilku " oraz o tym, jak rozmyślasz tam nad kuflem porteru. W wiosce spotkałem zaledwie dwie lub trzy osoby, z którymi potrafiłem się jako tako porozumieć.
Niektórzy z bywalców karczmy pamiętali Georgescu z jego ostatniej wizyty w wiosce przed sześciu laty. Kiedy po raz pierwszy wkroczyliśmy do gospody, część z nich powitała go siarczystymi klepnięciami w plecy, choć większość wyraźnie go unikała. Georgescu oświadczył mi, że choć jest to najlepszy dzień, by udać się do fortecy, to żaden z mieszkańców wioski nie ma ochoty nas tam zaprowadzić. Mówili o wilkach, niedźwiedziach, no i oczywiście o wampirach. W swoim języku nazywają je «pricolici". Przyswoiłem sobie kilka rumuńskich słów, a znajomość francuskiego, włoskiego i łaciny ułatwia mi komunikację z miejscową ludnością. Kiedy rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru z kilkoma siwowłosymi bywalcami gospody, bez skrępowania przysłuchiwało się nam niemal pół wioski – gospodynie domowe, chłopi, cała chmara bosonogich dzieciaków, dziewczęta o ślicznych, wielkich i czarnych jak węgiel oczach. W pewnej chwili otoczył mnie taki tłum ludzi udających, że chcą napić się ze studni wody, pozamiatać schodki karczmy lub porozmawiać z właścicielem gospody, że wybuchnąłem gromkim śmiechem. Wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy.
Ale więcej jutro… Ile bym dał za godzinkę rozmowy z Tobą w moim… w naszym… języku!
Oddany Ci bez reszty
Rossi
Drogi Przyjacielu!
Muszę z największą powagą stwierdzić, że odwiedziliśmy fortecę Vlada i bez przeszkód wróciliśmy do wioski. Teraz już wiem, dlaczego tak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Uwierzyłem w istnienie owej przerażającej istoty, w jaką przekształcił się po śmierci… i postaram sieją odnaleźć, jeśli tylko moje mapy okażą się prawdziwe. Spróbuję teraz opisać Ci naszą wyprawę. W ten sposób mocniej utrwalę w pamięci jej przebieg, a Ty wyobrazisz sobie nasze doznania.
Wyruszyliśmy o świcie wozem powożonym przez dobrze prosperującego, młodego rolnika, syna jednego ze starców przesiadujących w miejscowej gospodzie. Najwyraźniej to jego ojciec kazał mu zawieźć nas do ruin, choć młodzieńcowi wcale się to nie uśmiechało. Kiedy w pierwszych przebłyskach rodzącego się dnia dotarliśmy na plac i wsiedliśmy na czekającą już furę, wskazał kilkakrotnie na majaczące w oddali góry, potrząsnął głową i zapytał: «Poenari? Poenari?". W końcu jednak dał za wygraną, wskoczył na kozioł i strzelił batem na konie. Były to dwa potężne, brązowe ogiery, na co dzień pracujące na polach.
Woźnica mógł swą posturą budzić lęk i respekt. Wysoki. Barczysty, ubrany w szorstką bluzę i wełnianą kamizelę, przewyższał nas wzrostem o dobre dwie głowy. Nieco zabawny okazał się więc jego lęk przed czekającą nas eskapadą, choć po przejściach w Stambule (o mej przygodzie opowiem Ci osobiście) byłem ostatnią osobą, która miała prawo wyśmiewać się ze strachu i zabobonów wieśniaków. Podczas jazdy Georgescu kilkakrotnie próbował go zagadywać, ale mężczyzna milczał jak grób, desperacko ściskając w dłoniach lejce. Pomyślałem, iż przypomina więźnia prowadzonego na miejsce kaźni. Od czasu do czasu wsuwał dłoń pod koszulę, by dotknąć amuletu zawieszonego na grubym rzemyku. Z trudem zapanowałem nad ciekawością i nie poprosiłem, żeby pokazał mi ten talizman. Było mi go trochę żal. Czułem się winny, że zmusiliśmy go do robienia rzeczy zabronionych w jego kulturze. Postanowiłem, że po powrocie wynagrodzę mu to dodatkową kwotą pieniędzy.
Zamierzaliśmy wrócić dopiero następnego dnia, by mieć więcej czasu na obejrzenie fortecy i porozmawianie z wieśniakami mieszkającymi w pobliżu jej ruin. Dlatego ojciec naszego woźnicy zaopatrzył nas w koce i materace, a matka dała nam spory zapas chleba, sera i jabłek. Cały bagaż złożyliśmy w tyle wozu. Kiedy wjechaliśmy w lasy, po plecach przeszedł mi niegodny naukowca dreszcz emocji. Przypomniałem sobie bohatera powieści Brama Stokera podróżującego przez puszcze Transylwanii – całkowicie wyimaginowane przez autora – dyliżansem i prawie żałowałem, że nie wyruszyliśmy w drogę wieczorem. Wtedy mógłbym zobaczyć na własne oczy tajemnicze ogniki w lesie i usłyszeć wycie wilków. To wstyd – pomyślałem – że Georgescu nigdy nie przeczytał tej książki. Postanowiłem, iż po powrocie do domu niezwłocznie prześlę mu jej egzemplarz, jeśli oczywiście zdecyduję się wrócić do tak monotonnego miejsca jak Anglia. Następnie przypomniałem sobie zdarzenie w Stambule i to mnie nieco otrzeźwiło.
Podróż przez łasy trwała długo. Posuwaliśmy się powoli, gdyż droga pełna była kolein i wybojów, a szlak prowadził ostro pod górę. Transylwańskie lasy są bardzo gęste, nawet w najbardziej słoneczne południa zalega w nich gęsty półmrok i panuje przedziwny chłód kojarzący się z wnętrzem kościoła. Wędrowca otaczają tam tylko drzewa i ogłuszająca cisza. Podczas kilkugodzinnej jazdy widzieliśmy jedynie pnie leśnych olbrzymów – świerków, dębów i innych gatunków o twardym drewnie. Wysokie i gęste korony tych drzew całkowicie zasłaniają niebo. Odnosiłem wrażenie, iż posuwamy się między filarami olbrzymiej, pogrążonej w gęstym półmroku katedry, nawiedzonej świątyni, gdzie w każdej niszy majaczą wizerunki Czarnej Madonny oraz posągi świętych męczenników. Rozróżniłem kilka gatunków drzew, w tym odmiany gigantycznych kasztanowców i dębów, jakich nigdy jeszcze dotąd nie widziałem.
W pewnym miejscu, gdzie teren robił się płaski, otoczyły nas srebrzyste pnie. Wjechaliśmy w bukowy las, jaki czasami – choć rzadko - można jeszcze spotkać w Anglii. Z całą pewnością widziałeś taki las. Podobne drzewa, o potężnych konarach pokrytych drobnym, zielonym listowiem, tworzyły baldachim nad głową Robin Hooda, kiedy brał swój leśny ślub. Pod kołami naszego wozu chrzęściły suche, spłowiałe, zeszłoroczne liście. Woźnica jednak nie dostrzegał piękna krajobrazu – zapewne żyjąc na stałe w takiej scenerii, nie postrzegał jej jako «piękna", lecz jako zwykły świat. Siedział przygarbiony na koźle pogrążony w złowróżbnym milczeniu. Georgescu pochłonięty był lekturą notatek dotyczących Snagov i nie miałem z kim podzielić się zachwytem nad urodą otaczającej nas przyrody.