Выбрать главу

Powrót z Helen, którą cały czas trzymałbym za rękę, byłby wielkim pocieszeniem. Zamierzałem zapytać ją, czy mimo horroru, jaki wspólnie przeżyliśmy, zgodzi się zostać moją żoną. Ale wcześniej musiałbym zarobić trochę pieniędzy i zabrać ją do Bostonu, aby przedstawić swoim rodzicom. Pomyślałem tylko ze smutkiem, że nie będę mógł prosić o rękę Helen jej ojca. Patrzyłem, jak dziewczyna przekracza bramę.

Znaleźliśmy się ni to na podwórku, ni to w sadzie. Dom Stoiczewa stał na fundamencie z brązowoszarych kamieni połączonych wapienną zaprawą. Później dowiedziałem się, iż jest to odmiana granitu, z którego w dawnych czasach budowano w Bułgarii domy. Sam budynek wzniesiono ze złocistej, gładkiej cegły, jakby nasączonej przez długie lata słonecznym światłem. Dach pokrywała rurkowata, czerwona dachówka. Ściany domu i sam dach nadgryzł już nieco ząb czasu i budynek sprawiał wrażenie, jak gdyby sam z siebie wyrósł z ziemi, a teraz ponownie, stopniowo się w nią zapadał. Ocieniające go drzewa próbowały zasłaniać ten proces. Jedna ściana domu była goła, na drugiej znajdował się treliaż z pnączami winogron. Obok pięły się jasne kwiaty róż. Pod kratownicą stał drewniany stół i cztery proste krzesła. Wyobraziłem sobie rozkoszny, chłodny cień rzucany przez liście winorośli w najgorętsze dni lata. Za domem, w najstarszej części sadu, majaczyły dwa ule, a za nimi, zalewany słonecznym blaskiem, znajdował się wypielęgnowany ogródek. Dotarł do mnie zapach ziół i zapewne lawendy, woń trawy i smażonej cebuli. Ktoś najwyraźniej bardzo dbał o to miejsce i prawie spodziewałem się ujrzeć przybranego w mnisi habit Stoiczewa, pochylającego się nad każdą roślinką.

Wtedy od strony rozpadającego się komina dobiegł nas śpiew. Nie był to niski baryton pustelnika, ale słodki, silny głos kobiecy, skoczna melodia, która poruszyła nawet Ranowa. Kulił się obok mnie z zapalonym papierosem w palcach i z zainteresowaniem rozglądał się wokół siebie.

«hwinete! – zawołał. – Dobyr den!»

Śpiew gwałtownie się urwał. Rozległ się szczęk garnków i po chwili w drzwiach domu Stoiczewa pojawiła się młoda kobieta. Wytrzeszczała oczy zdumiona, że ktokolwiek obcy mógł nawiedzić jej obejście.

Ruszyłem w stronę kobiety, ale wyprzedził mnie Ranow. Ściągnął z głowy kapelusz i ukłonił się przed nią po bułgarsku. Przyłożyła dłoń do twarzy i patrzyła na niego z ciekawością i niepokojem. Kiedy po raz drugi na nią spojrzałem, zauważyłem, że nie jest już tak młoda, jak mi się w pierwszej chwili wydawało. Emanowała z niej jednak taka energia i wigor, że od razu zrozumiałem, iż to ona właśnie dba o niewielki ogród i gotuje pyszne jedzenie, którego woń dobiegała z kuchni. Miała ciemne włosy odgarnięte z pucułowatej twarzy, a na czole pieprzyk. Krój oczu, ust i podbródka nadawały jej wygląd ślicznego dziecka. Białą koszulę i błękitną spódnicę zakrywał kuchenny fartuch. Zmierzyła nas ostrym spojrzeniem łagodnych zazwyczaj oczu i popatrzyła ostro na Ranowa. Natychmiast okazał jej swoją legitymację. Bez względu na to, czy była córką, czy też gospodynią Stoiczewa – może emerytowanych profesorów w komunistycznym kraju stać było na gosposię – najwyraźniej swój rozum miała. Ranow robił wszystko, żeby sprawiać miłe wrażenie. Odwrócił się w naszą stronę i z miłym uśmiechem przedstawił nam kobietę:

«To Irina Christowa – oświadczył, kiedy wymienialiśmy z nią uściski dłoni. – Plemennica na profesor Stoiczew».

«Plemennica?»

Pomyślałem, że użył jakieś metafory.

«Córka jego siostry» – wyjaśnił Ranow, zapalając kolejnego papierosa.

Podsunął Irinie paczkę, ale ta odmówiła. Kiedy wyjaśniliśmy jej, że jesteśmy z Ameryki, oczy jej rozszerzyły się ze zdziwienia i popatrzyła na nas jeszcze bardziej podejrzliwie. Następnie wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, choć nie wiedziałem, co ma on oznaczać. Ranow znów paskudnie się skrzywił – on nigdy nie wyglądał pogodnie dłużej niż przez kilka minut – po czym kobieta wprowadziła nas do domu.

Jego wnętrze wprawiło mnie wręcz w osłupienie. Z zewnątrz budynek sprawiał wrażenie sielskiej farmy, w środku, dokąd nie dochodziło jaskrawe światło słońca, przypominał muzeum. Weszliśmy od razu do rozległego pokoju z kominkiem. Już same meble – przepięknie rzeźbione w ciemnym drewnie toalety z lustrami, wspaniałe krzesła i ławy – wzbudzały najwyższy podziw. Ale moją i Helen uwagę przykuły przede wszystkim unikatowe, ludowe tkaniny i prymitywne malowidła – głównie ikony, które swym pięknem przewyższały nawet te widziane w kościołach Sofii. Madonny o świetlistych oczach, święci o ściągniętych, wąskich ustach, wielcy i mali, ich złociste twarze zakute w pancerze ze srebra, apostołowie w łodziach i święci męczennicy z pokorą znoszący swe męczeństwo. Z pociemniałymi od dymu kadzideł barwami ikon kontrastowały porozwieszane na ścianach dywany i gobeliny wyszywane w geometryczne wzory, haftowana kamizela i szale obszyte srebrnymi cekinami. Helen wskazała na kamizelkę z pionowymi, wąskimi kieszeniami.

«To na kule» – wyjaśniła prosto.

Obok kamizeli wisiały dwa sztylety. Chciałem zapytać, kto chodził w tej kurtce, kto nosił w jej kieszeniach pociski, kto posługiwał się tymi sztyletami. W ceramicznej wazie ustawionej na stole stały róże i pierzaste liście paproci, nieprawdopodobnie żywe pośród zalegających izbę staroci. Posadzka była wyfroterowana na wysoki połysk, a za drzwiami otwierał się widok na inny, podobny, pokój.

Ranow rozejrzał się wokół siebie i pogardliwie parsknął.

«Moim zdaniem profesorowi Stoiczewowi pozwala się na posiadanie zbyt wielu skarbów naszej narodowej kultury. Powinny zostać sprzedane z korzyścią dla naszego społeczeństwa».

Irina albo nie znała angielskiego, albo nie dała tego po sobie poznać. Poprowadziła nas po wąskich schodach na piętro. Nie wiedziałem, czego mamy się spodziewać na górze. Czy jakiejś posępnej nory, w której krył się stary profesor, czy też schludnej pracowni, takiej samej, pomyślałem z żałością, w jakiej izolował się genialny, o błyskotliwym umyśle profesor Rossi. Otworzyły się drzwi na piętrze i na podest schodów wyszedł siwowłosy, drobny, ale krzepki mężczyzna. Irina chwyciła go za ramię i ze śmiechem zaczęła mówić coś szybko po bułgarsku.

Starszy mężczyzna o zapadniętej twarzy obrzucił nas spokojnym, łagodnym spojrzeniem. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że spogląda w ziemię, choć tak naprawdę patrzył na nas. Dałem krok do przodu i podałem mu rękę. Uścisnął mi ją bez słowa i odwrócił się do Helen, która też wyciągnęła dłoń. Był bardzo grzeczny, bardzo oficjalny i cechowała go wielka godność osobista. Kiedy jego wzrok padł na Ranowa, również uścisnął mu dłoń, ale bardzo pobłażliwie. Coraz bardziej nie lubiłem naszego przewodnika. Z całego serca życzyłem sobie, by zostawił nas sam na sam z profesorem. Nie wyobrażałem sobie, jak zdołamy porozmawiać swobodnie ze Stoiczewem z krążącym wokół nas niczym utrapiona mucha Ranowem.

Profesor Stoiczew powoli odwrócił się i wprowadził nas do pokoju. Pokój ten, jak się okazało, był tylko jednym z kilku pomieszczeń na piętrze. Podczas naszych dwóch wizyt w tym domu nigdy nie dowiedziałem się, gdzie sypiają jego mieszkańcy. Na piętrze znajdował się długi, wąski salon, z którego prowadziły drzwi do kilku innych pokoi. Drzwi te były otwarte. Do środka wpadało słoneczne światło przefiltrowane przez zieleń rosnących za oknami drzew, skrząc się w grzbietach książek ustawionych na regałach zajmujących wszystkie ściany pomieszczeń, złożonych w drewnianych skrzynkach poustawianych na podłodze lub piętrzących się w nieładzie na stołach. Między nimi poniewierały się powyciągane z teczek dokumenty różnego kształtu i rozmiaru, wiele z nich niewiarygodnie starych. Tak, z całą pewnością nie był to schludny gabinet Rossiego. Gdziekolwiek patrzyłem, promienie słońca oświetlały stary papier welinowy, wytarą skórę, złote brzegi stron, guzowate, ozdobne okładki czerwone, brązowe i koloru kości słoniowej, wspaniałe księgi, zwoje i rękopisy porozrzucane w gorączce pracy. Nie dostrzegłem jednak na nich śladu kurzu, żaden ciężki, kanciasty wolumin nie leżał na kruchych rękopisach. Otaczało mnie morze ksiąg i manuskryptów, jakich nie powstydziłoby się żadne muzeum, z tym tylko, że tam każdy z tych drogocennych eksponatów znajdowałby się w oddzielnej gablocie.

Na ścianie salonu wisiała prymitywna mapa wymalowana, ku memu zdumieniu, na skórze. Odruchowo do niej podszedłem, a Stoiczew się uśmiechnął.

«Podoba się panu? – zapytał. – To mapa Imperium Bizantyjskiego z około tysiąc sto pięćdziesiątego roku».

Wtedy odezwał się do nas po raz pierwszy. Mówił czystą angielszczyzną.

«Bułgaria wchodziła wówczas jeszcze w jego skład» – zauważyła cicho Helen.

Stoiczew popatrzył na nią z wyraźnym zadowoleniem.

«Rzeczywiście. Sadzę, że mapę tę wyrysowano w Wenecji lub Genui. Przywieziono ją do Konstantynopola w prezencie cesarzowi lub jakiemuś dostojnikowi z jego dworu. To kopia, którą zrobił mi jeden z moich przyjaciół».