Kress Nancy
Hiszpańscy Żebracy
KSIĘGA PIERWSZA
Leisha
2008
Z energią i bezsenną czujnością dąż naprzód i daj nam zwycięstwo.
1
SIEDZIELI SZTYWNO W FOTELACH W STYLU EAMES — dwoje ludzi, którzy wcale nie chcieli tu być. A może tylko jedno z nich, drugie zaś miało mu to za złe. Doktor Ong widywał już takie pary. Wystarczyły dwie minuty, by się upewnić: to kobieta wrzała wściekłym, choć niemym oporem. Przegra, ale mężczyzna długo będzie musiał płacić za swoje zwycięstwo.
— Zakładam, że wszystkie finansowe formalności mamy już za sobą — zaczął przyjaźnie Camden. — Zatem przejdźmy od razu do rzeczy, doktorze.
— Oczywiście — zgodził się Ong. — Zacznijmy może od sprecyzowania genetycznych modyfikacji, jakie chcą państwo uzyskać dla swego dziecka.
Kobieta poruszyła się gwałtownie. Nie miała jeszcze trzydziestki — najwyraźniej była jego drugą żoną — ale jej wygląd cechowało pewne znużenie, jakby życie z Camdenem nadwątliło jej siły. Była szatynką o brązowych oczach, jej cera miała lekko śniady odcień, co mogłoby wyglądać ładnie, gdyby policzki barwił choć cień rumieńca. Na głowie miała brązowy kapelusz — ani elegancki, ani pospolity. Jej buty przywodziły na myśl obuwie ortopedyczne. Ong zerknął do notatek, żeby sprawdzić imię: Elizabeth. Mógłby się założyć, że mało kto je zapamiętuje.
Na fotelu obok Roger Camden emanował niespokojną witalnością. Dobiegał pięćdziesiątki. Jego głowa, kształtem przypominająca pocisk, niezbyt pasowała do starannie przyciętej fryzury. Ong nie potrzebował zaglądać do notatek, żeby coś o nim wiedzieć. Karykatura owej przypominającej pocisk głowy zdobiła okładkę wczorajszego „Wall Street Journal”. Camden był czołową postacią inwestycji w skrzyżno-granicznych atolach danych. Ong nie był pewien, o co właściwie chodziło.
— To ma być dziewczynka. — Elizabeth Camden odezwała się pierwsza. Tego Ong się nie spodziewał. Jej akcent okazał się kolejną niespodzianką: arystokratyczno-brytyjski. — Ma być blondynką. Oczy zielone. Wysoka. Smukła.
Ong się uśmiechnął.
— Państwo z pewnością zdają sobie sprawę, że najprościej jest uzyskać cechy zewnętrzne. Jeśli zaś chodzi o smukłą sylwetkę, możemy jedynie nadać dziecku pewną genetyczną skłonność w tym kierunku. Oczywiście, sposób odżywiania…
— Tak, tak — wtrącił Camden — to oczywiste. Poza tym ma być inteligentna. Bardzo inteligentna. I śmiała.
— Przykro mi, panie Camden. Czynniki osobowościowe nie są jeszcze na tyle zbadane, żebyśmy mogli pozwolić sobie na ich genetyczne…
— Tylko sprawdzałem — przerwał mu Camden z uśmiechem, który, jak przypuszczał Ong, miał sprawiać wrażenie beztroskiego.
— I uzdolniona muzycznie — dorzuciła Elizabeth.
— Powtarzam, pani Camden: pewna predyspozycja w kierunku muzykalności to jedyne, co możemy zagwarantować.
— Dobre i to — powiedział Camden. — No i oczywiście pełny zakres korekt na wszystkie potencjalne choroby dziedziczne.
— Rzecz jasna — zgodził się Ong.
Zapadło milczenie. Jak dotąd, lista wymagań przedstawiała się dość skromnie, jeśli wziąć pod uwagę pieniądze Camdena. Zwykle trzeba było przekonywać klientów, żeby zrezygnowali ze wzajemnie sprzecznych modyfikacji genetycznych, przesadnych korekt albo nierealistycznych oczekiwań. Ong czekał. Napięcie tężało w pokoju jak upał.
— A także — odezwał się w końcu Camden — wyeliminowanie potrzeby snu.
Elizabeth Camden gwałtownie odwróciła głowę i zapatrzyła się w okno.
Ong złożył ręce na magnetycznym przycisku do papieru.
— Czy wolno mi zapytać, skąd pan wie, że istnieje program takiej modyfikacji genetycznej?
— Zatem nie zaprzecza pan, że istnieje — uśmiechnął się Camden. — Jestem gotów zapłacić każdą cenę.
— Chciałbym jednak wiedzieć, skąd pan wie o istnieniu tego programu. — Ong starał się zachować spokój.
Camden sięgnął do kieszeni. Jedwab jego ubrania zmarszczył się i ponaciągał. Najwyraźniej garnitur i jego właściciel należeli do dwóch różnych sfer. Ong przypomniał sobie, że Camden jest jagaistą, przyjacielem samego Kenzo Yagai. Camden wręczył Ongowi wydruk z komputera, zawierający główne założenia programu.
— Może pan sobie darować szukanie przecieku w systemie ochronnym banku danych, doktorze, bo go pan nie znajdzie. Na pociechę dodam, że nie znajdzie go też nikt inny. No, dobrze. — Nagle pochylił się do przodu. Zmienił ton. — Wiem, że do tej pory stworzyliście dwadzieścioro dzieci, które w ogóle nie potrzebują snu. I jak do tej pory dziewiętnaścioro z nich cieszy się dobrym zdrowiem, wysoką sprawnością intelektualną i doskonale rozwija się pod względem psychicznym. Fizycznie też zresztą biją na głowę zwykłe dzieci. Najstarsze ma dopiero cztery lata, a już potrafi czytać w dwóch językach. Wiem też, że za kilka lat wypuścicie tę modyfikację na rynek. Chcę tylko, żeby moja córka otrzymała szansę już teraz. Cena nie gra roli.
Ong wstał.
— Nie jestem upoważniony do negocjacji w tej sprawie, panie Camden. Ani sprawa kradzieży danych…
— Która wcale nie była kradzieżą. To wasz system wpuścił bańkę z tą informacją do systemu publicznego. I życzę dobrej zabawy, jeśli zechcecie udowodnić, że było inaczej.
— …ani też sprzedaży tej właśnie modyfikacji nie leży w zakresie moich kompetencji. Obie te sprawy muszą zostać omówione przez Zarząd Instytutu.
— Ależ oczywiście, oczywiście. A kiedy będę mógł z nimi porozmawiać?
— Pan?
Camden, nie wstając z fotela, spojrzał mu prosto w oczy. Ongowi przyszło na myśl, że z tej pozycji niewielu ludzi potrafiłoby spoglądać tak pewnie.
— Naturalnie. Chciałbym przedstawić swoją ofertę komuś, kto ma dość kompetencji, by ją przyjąć. Chodzi przecież o zwykły dobry interes.
— To nie jest tylko i wyłącznie transakcja handlowa, panie Camden.
— Nie jest to także tylko i wyłącznie przedmiot badań naukowych — odparował Camden. — Wasza instytucja ma przecież przynosić dochód. I korzystacie przy tym z ulg podatkowych przysługujących tylko firmom, które respektują pewne regulacje prawne.
Przez chwilę Ong nie mógł się zorientować, co tamten ma na myśli.
— Pewne regulacje prawne?
— Które mają na celu ochronę praw mniejszości, także łożących na wasze utrzymanie. Wiem, że nie wykorzystywano ich jeszcze do obrony praw klientów, z wyjątkiem ograniczania dostępu do instalacji energii Y. Ale w każdej chwili można je wypróbować, doktorze Ong. Mniejszości mają prawo korzystać z tych samych ofert handlowych, co ogół. Wiem, że Instytut nie byłby zadowolony z procesu sądowego, doktorze. Tymczasem wśród rodzin, w których przeprowadzono genetyczne testy beta, nie ma ani kolorowych, ani Żydów.
— Rozprawa sądowa? Przecież pan nie jest ani kolorowym, ani Żydem.
— Należę do innej mniejszości. Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Kiedyś nazywałem się Kamiński. — Camden w końcu wstał. I uśmiechnął się ciepło. — Niech pan posłucha. To przecież śmieszne. Pan wie i ja wiem, że dziennikarze i tak się do tego dorwą. I wie pan też, że nie mam ochoty pozywać was pod tak niepoważnym zarzutem, mając na uwadze chociażby przedwczesny i nieprzyjemny rozgłos, jaki towarzyszyłby tej sprawie. Nie chcę nikogo straszyć, może mi pan wierzyć. Chcę jedynie, aby moja córka mogła skorzystać z tak wspaniałego osiągnięcia. — Wyraz jego twarzy znów się zmienił. Ong ujrzał na niej coś, czego nigdy by się nie spodziewał: smutną zadumę. — Doktorze, czy wie pan, ile mógłbym dokonać, gdybym nie musiał spać?