Jaskrawa krzykliwość artysty, który tylko co odniósł prawdziwy sukces, więc trochę zbyt pewnego siebie, teraz nieco przygasła. Właśnie za sprawą sukcesu. Spoglądając w twarz Leishy, witając się z nią, Dan miał spojrzenie otwarte, ale wyraźnie niczego już nie potrzebował — nawet cudzego zainteresowania. Teraz już był pewien kim jest, nie musiał u niej szukać potwierdzenia. Lecz zarazem jego spojrzenie nie prześliznęło się po niej automatycznie, jako po obiekcie dalece mniej zajmującym niźli on sam — jak to często zdarzało się różnym światowym znakomitościom. Dan nadal przyglądał się światu, jakby chciał okazać mu swoje zainteresowanie, leciutkim uśmiechem dając mu przy tym do zrozumienia, że na to zainteresowanie będzie musiał sobie jednak zapracować.
Ten rodzaj spojrzenia Leisha pamiętała doskonale — widywała je często u ojca.
— Pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak wrócę do domu — oznajmił Dan. — Na wypadek, gdyby sytuacja polityczna rzeczywiście stała się napięta.
— A sądzisz, że się nie stanie? — rzuciła cierpko Leisha. — No tak, ty przecież nigdy nie poznałeś Jennifer Sharifi.
— To prawda. Ale za to ty ją znałaś. Powiedz mi, Leisho: co teraz stanie się z Azylem?
W tonie Dana wyczuła wyraźny ślad dawnej obsesji. A jaki pożytek może mieć z dziecinnych obsesji teraz, będąc dorosłym mężczyzną o dziwacznej profesji? Czy właśnie Azyl, odziany w kształty pragnień, napędzał te jego sny na jawie?
— Wojsko nie zestrzeli Azylu z orbity, jeżeli o to ci chodzi. To w końcu są cywile, nawet jeśli są przy tym potencjalnymi terrorystami, no i około jednej czwartej populacji stanowią dzieci. Każda broń, jaką mogą posiadać, jest z pewnością zabójcza, ale Jennifer miała zawsze zbyt wiele politycznej przenikliwości, żeby przekroczyć linię, za którą mogłaby naprawdę oberwać.
— Ludzie się zmieniają.
— Być może. Ale nawet jeśli obsesja zdołała wypaczyć osąd Jennifer, są tam jeszcze inni, którzy mogą to zrównoważyć. Pewien znakomity prawnik o nazwisku Will Sandaleros i Casie Blumenthal, no i jej dzieci, które teraz muszą być już dobrze po czterdziestce…
Nieoczekiwanie Leisha przypomniała sobie słowa Richarda, który czterdzieści lat temu powiedział jej: „Człowiek staje się kim innym, kiedy spędza całe lata za murem, tylko pomiędzy innymi Bezsennymi…”
— Richard także tu jest — odezwał się Dan, bacznie się jej przyglądając.
— Richard?!
— Z Adą i dzieckiem. Stella robiła wokół nich sporo zamętu, kiedy wszedłem. Zdaje się, że Sean ma grypę czy coś w tym rodzaju. Wyglądasz na zaskoczoną, Leisho.
— Bo jestem. — Nieoczekiwanie uśmiechnęła się szeroko. — Masz rację, Dan. Ludzie się zmieniają. Nie uważasz, że to trochę zabawne?
— Nigdy nie podejrzewałem cię o poczucie humoru, Leisho. Wśród tylu innych twoich przymiotów jakoś nie natknąłem się na ten właśnie.
— Nie próbuj się ze mną droczyć — rzuciła ostro.
— Wcale się nie droczyłem — odpowiedział, a z jego osobliwego uśmieszku wyczytała, że mówi prawdę: nigdy nie przyszło mu do głowy, że Leisha może być obdarzona poczuciem humoru. No cóż, może pojmowali je w odmienny sposób. Podobnie jak wiele innych spraw.
Do pokoju wszedł Richard, sam.
— Witaj, Leisho, cześć Dan. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe nie zapowiedzianej wizyty. Pomyślałem sobie…
— Że gdyby Najla lub Ricky chcieli się z tobą skontaktować, będą próbować przeze mnie? — dokończyła za niego. — Richardzie, mój drogi… Chyba lepiej było wybrać Kevina. Azyl prowadzi z nim interesy…
— Nie. Nie próbowaliby przez Kevina — odparł Richard, a Leisha nie zapytała, skąd ma tę pewność. — Leisho, co teraz będzie z Azylem?
Wszyscy ją o to pytali. Każdy widocznie zakładał, że ona jest jakimś ekspertem od spraw politycznych. Ona, która przesiedziała — „naburmuszona”, jak to określiła niegdyś Susan Melling — bezczynnie na pustyni okrągłe trzydzieści lat. Co się działo przez ten czas w umysłach ludzi, nawet tych jej najbliższych?
— Nie mam pojęcia, Richardzie. A co według ciebie zrobi Jennifer?
Richard patrzył gdzieś w bok.
— Myślę, że wysadziłaby chętnie cały świat, jeśli dzięki temu mogłaby się wreszcie poczuć bezpiecznie.
— Twierdzisz, że… Czy ty wiesz, co mówisz, Richardzie? Że cała filozofia polityczna Azylu sprowadza się do zaspokajania osobistych potrzeb jednej osoby? Czy ty w to wierzysz?
— Wierzę, że tak jest w przypadku wszystkich filozofii politycznych — odpowiedział Richard.
— Nie — sprzeciwiła się Leisha. — Nie wszystkich.
— Ależ tak.
Tym razem zaprzeczenie padło nie ze strony Richarda, a Dana.
— Nie w przypadku naszej konstytucji — upierała się Leisha, sama siebie zaskakując.
— Ano zobaczymy — odrzekł Dan, wygładzając delikatną i drogą irlandzką wełnę na swych uwiędłych nogach.
Azyl, który nie miewał dni ani nocy, nie miewał pór roku, zawsze trzymał się wschodnich standardów czasowych. Fakt ten, tak dobrze znany Jennifer jak szum krwi przepływającej w jej własnych żyłach, nagle wydał się jej groteskowy. Azyl, schronienie i ojczyzna Bezsennych, pionier nowego etapu w rozwoju ludzkości, przez długie lata przykuty był do Stanów Zjednoczonych za pomocą tych najbardziej fundamentalnych ze wszystkich wymyślonych przez ludzi kajdan — okowów czasu. Stojąc na naczelnym miejscu przy stole Rady Azylu o szóstej wieczorem czasu wschodnioamerykańskiego Jennifer postanowiła, że kiedy skończy się obecny kryzys, okowy te również muszą zostać zerwane. Azyl opracuje swój własny system obliczania czasu, bez opartych na cyklu planetarnym pojęć dnia i nocy, wolny od otępiającego rytmu, który nierozerwalnie wiązał Śpiących. Azyl zwycięży czas.
Żaden z członków Rady nie usiadł, wszyscy stali, opierając dłonie płasko o metalowy blat stołu lub przyciskając zwinięte w pięści po obu stronach ciała. Wszystkie oczy zwrócone były ku ekranowi w drugim końcu sali. Jennifer badała wzrokiem każdą twarz — podnieconą, zdeterminowaną czy też pełną cierpienia. Lecz i tych kilka, na których odbiło się cierpienie, także było zdecydowane na wszystko — ich cierpienie działało jak ból, który wymusza pozwolenie na operację. Jennifer udało się zastąpić system loteryjny przez wybory, co zajęło jej niemal całą dekadę. Potem przez długi czas manewrowała tak, aby zebrać Radę w jej obecnym składzie. Przekonywała ludzi, żeby na całe lata odkładali swoje kandydatury. Rozdysponowywała lekką ręką zachęty i niełaski. Odwoływała się do rozsądku, handlowała, sprawdzała, czekała cierpliwie, godząc się na każdą zwłokę i niezdecydowanie. I w końcu miała swoją Radę, która w całości — z wyjątkiem jednej osoby — stała za nią w tej kluczowej dla Bezsennych chwili, wszędzie i o każdym czasie, jaki zechce wyznaczyć tamto zużyte państwo, które dawno przestało się liczyć dla rozwoju ludzkości.
Robert Dey, lat siedemdziesiąt pięć, szanowany ojciec wielkiej i bogatej azylowej rodziny, który przez całe dziesięciolecia przekazywał wszystkim jej członkom historie o Bezsennych znienawidzonych i szykanowanych w Stanach Zjednoczonych z czasów jego dzieciństwa.