— Mówi prezydent Stanów Zjednoczonych. Zwracam się do Korporacji Azylu.
Ekran wypełniła twarz Meyerhoffa, znacznie większa niż w rzeczywistości.
To typowe dla Śpiących — pomyślała Jennifer. — Powiększają obrazy łudząc się, że tym samym powiększają rzeczywistość.
Wszyscy, którzy znajdowali się w kopule Rady i nie byli zajęci śledzeniem sytuacji wewnętrznej, zebrali się błyskawicznie wokół tego ekranu. Najla zagryzła dolną wargę i postąpiła krok bliżej matki. Paul Aleone zacisnął złożone dłonie.
Było to połączenie dwustronne.
— Mówi Jennifer Sharifi, prezes zarządu Korporacji Azylu i przewodnicząca Rady stacji orbitalnej Azyl. Słyszymy pana, panie prezydencie. Proszę mówić dalej.
— Pani Sharifi, wasze działania stanowią naruszenie kodeksu karnego Stanów Zjednoczonych. Z pewnością jest pani tego świadoma.
— Już nie jesteśmy obywatelami Stanów Zjednoczonych, panie prezydencie.
— Stanowią także naruszenie ugody podpisanej przez kraje należące do ONZ oraz Konwencji Genewskiej.
Jennifer nie odpowiedziała, czekając, aż prezydent zda sobie sprawę, że oto nadał Azylowi status niepodległego państwa. Udało jej się wychwycić ten moment, choć Meyerhoff był na tyle dobry, że opanował się błyskawicznie.
— Proszę przedstawić Kongresowi rezolucję mówiącą o tym, że Azyl jest jednostką niezależną od Stanów Zjednoczonych, a oboje nie będziemy musieli dłużej roztrząsać zaistniałej sytuacji.
— Stany Zjednoczone tego nie zrobią, pani Sharifi. Ani też nie będą się wdawać w negocjacje z terrorystami. Będziemy natomiast ścigać sądownie całą Radę Azylu, każdego z jej członków, w najpełniejszym wymiarze, za zdradę.
— Nie jest żadną zdradą, kiedy ktoś chce uwolnić się spod tyranii. Panie prezydencie, jeśli nie ma mi pan nic nowego do powiedzenia, nie widzę powodu, abyśmy mieli ciągnąć dalej tę rozmowę.
Głos prezydenta przybrał ostrzejsze tony.
— Mam pani do powiedzenia następującą rzecz, pani Sharifi: jutro rano Stany Zjednoczone zaatakują Azyl wszelkimi dostępnymi środkami, jeśli do północy dzisiejszego dnia nie ujawni pani sekretarzowi stanu lokalizacji wszystkich rzekomych pojemników z bronią biologiczną, umieszczonych przez Azyl na terenie Stanów Zjednoczonych.
— Nie zrobi pan tego, panie prezydencie. A wasze konwencjonalne środki detekcji nie zdołają ich zlokalizować. Pojemniki zostały wykonane z takich materiałów i takimi środkami, które w USA są jeszcze nie znane. Prawdą jest natomiast, panie prezydencie…
W tej chwili w kopule Rady zadźwięczały dzwonki alarmów. Cassie podniosła na nią pełen niedowierzania wzrok. Ktoś złamał kod pola Y. Will Sandaleros rzucił się rozjaśniać okna, lecz zanim zdołał to uczynić, drzwi do kopuły Rady otwarły się i do środka wkroczyła Miranda Sharifi na czele długiego szeregu Superdzieci.
— …że w tej chwili nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia — zakończyła szybko Jennifer. Widziała, jak wyraz twarzy prezydenta zmienia się nieznacznie na głos dzwonków alarmowych, które słyszał przecież doskonale. Cassie Blumenthal szybko powyłączała wszystkie przekazy z i na Ziemię.
Superbystrzy nadal wlewali się strumieniem do sali obrad. Było ich dwadzieścioro siedmioro.
— Co wy tu robicie? Idźcie do domu! — rzucił szorstko Will Sandaleros.
— Nie — sprzeciwiła się Miri.
Kilkoro dorosłych wymieniło spojrzenia — jeszcze nie przywykli do tego, że dzieci już się nie jąkają i nie podrygują. Wydawały się przez to nie mniej, a bardziej obce.
— Miranda, do domu! — zagrzmiała Hermione.
Miri nie zaszczyciła jej ani jednym spojrzeniem. Jennifer przemieściła się zwinnie, żeby wziąć na swoje barki całą tę sytuację, która przecież nie może wymknąć się spod kontroli. Po prostu nie może.
— Mirando, co ty tutaj robisz? Wiesz z pewnością, że to zarówno niewłaściwe, jak i niebezpieczne zachowanie.
— To przez ciebie zrobiło się niebezpiecznie — odparła Miri, a Jennifer przeraziła się w duchu, patrząc w oczy tego dziecka. Nie pozwoliła jednak, żeby coś z tego przerażenia przedostało się na zewnątrz.
— Mirando, albo natychmiast wyjdziecie stąd sami, albo zostaniecie wyprowadzeni przez straże. To jest sztab wojenny, a nie klasa szkolna. Cokolwiek masz do powiedzenia Radzie Azylu, możesz z tym poczekać, aż minie kryzys.
— Nie mogę — odparła Miri — bo to dotyczy właśnie kryzysu. Zagroziłaś Stanom Zjednoczonym bez zgody innych mieszkańców Azylu. Przekonałaś do tego resztę Rady, zastraszyłaś ich lub przekupiłaś…
— Usunąć stąd te dzieci — rzuciła Jennifer do Willa.
Do i tak już zatłoczonej sali zaczęli zbiegać się strażnicy w swych obco wyglądających mundurach. Jakaś kobieta złapała Miri za ramiona.
— Nie róbcie tego — powiedział bardzo głośno Nikos. — Opanowaliśmy wszystkie systemy Azylu: podtrzymywanie życia, obronę, komunikację — wszystko. Ukryliśmy w nich programy, których w żaden sposób nie jesteście w stanie zrozumieć.
— Tak właśnie jak Śpiący nie są w stanie zrozumieć waszych wirusów — dorzuciła Miri.
Kobieta, która trzymała Miri za ramiona, rozejrzała się oszołomiona. Doktor Toliveri wykrzyknął:
— Ależ to niemożliwe!
— Nie dla nas — odparł Nikos.
Jennifer badała jedną dziecięcą twarz za drugą, a jej umysł pracował na najwyższych obrotach.
— Gdzie jest Terry Mwakambe?
— Tu go nie ma — odrzekł Nikos. Potem zwrócił się do przypiętego do bluzy mikrofonu. — Terry, przejmij kontrolę nad terminalem Cassie Blumenthal. Połącz ją z systemem obrony zewnętrznej Charlesa Stauffera.
Od terminalu Cassie Blumenthal dobiegł jej krótki, zduszony okrzyk. Zaczęła wydawać polecenia swojej konsolecie, potem przeszła na sterowanie ręczne i błyskawicznie zastukała w klawisze. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Charles Stauffer skoczył do jej konsolety. Zaczął wpisywać coś, co według oniemiałej Jennifer musiało być kodami nadrzędnymi. Siłą woli zachowała spokojny ton głosu.
— Radny Stauffer?
— Straciliśmy kontrolę. Ale komory pocisków otwierają się… a teraz zamykają.
— Powiedzcie Stanom Zjednoczonym, że zniszczycie pojemniki z wirusem w zamian za nietykalność dla wszystkich mieszkańców Azylu z wyjątkiem członków Rady — nakazała Miri. — Powiedzcie im, że zniszczycie wszystkie te organizmy, podacie ich lokalizację, a także wpuścicie do Azylu inspekcję federalną. Jeśli wy tego nie uczynicie, zrobimy to my.
Robert Dey gwałtownie zaczerpnął powietrza.
— Nie możecie.
— Ależ możemy. Proszę, lepiej w to uwierzcie — odpowiedział mu Allen tonem bezgranicznego przekonania.
— Jesteście tylko dziećmi! — krzyknął ktoś tak ochrypłym głosem, że Jennifer dopiero po chwili zorientowała się, kto to. Hermione.
— Jesteśmy tym, czym nas uczyniliście — powiedziała Miri.
Jennifer wpatrzyła się we własną wnuczkę. To… to dziecko, ta dziewczyna, której nigdy nie opluwano dlatego, że jest Bezsenną… Która nigdy nie była zamykana na klucz przez matkę, oszalałą z zawiści o to, że piękność jej córki nigdy nie przeminie, podczas gdy jej uroda przemija nieubłaganie… Której nigdy nie zamknięto w celi z dala od własnych dzieci… Której nigdy nie zdradził mąż, nienawidzący własnej bezsenności… To rozpieszczone i zepsute dziecko, które dostawało wszystko, czego zapragnęło, chce teraz popsuć szyki jej, Jennifer Sharifi, która siłą własnej woli powołała ten oto Azyl do istnienia. I to dziecko chce zniszczyć wszystko, nad czym Jennifer pracowała, przez co cierpiała i co planowała przez całe swoje życie, poświęcone jej ludziom, poświęcone dobru i niezależności Bezsennych… Nie. Żadna samolubna i do głębi zepsuta dziewczyna nie zniszczy przyszłości jej ludu, przyszłości, o którą Jennifer zawsze walczyła. Którą sama tworzyła. Którą powoływała do życia wolą własnego ducha, błądzącego po bezkresnej, pozbawionej nadziei pustce. O nie.