— Tony…
— A jeśli będziesz szła ulicą w Hiszpanii, a stu żebraków zażąda od ciebie dolara i kiedy powiesz „nie”, oni, choć sami nie mogą ci nic zaoferować, tak będą przeżarci złością, że ci zabiorą pieniądze przemocą, a potem jeszcze pobiją z czystej zawiści i rozpaczy?
Leisha nie odpowiedziała.
— Może mi powiesz, że ludzie tak nie postępują, Leisho? Że takie historie się nie zdarzają?
— Zdarzają się — odrzekła spokojnie Leisha. — Ale nie tak znowu często.
— Gówno prawda. Poczytaj trochę historii. Poczytaj trochę gazet. Ale moje pytanie brzmi: co właściwie jesteś winna tym żebrakom? Co ma zrobić prawdziwy jagaista — ten, który wierzy we wzajemnie korzystną wymianę — co ma zrobić z tymi, którzy nie mają nic do zaoferowania i potrafią tylko brać?
— Ty nie jesteś…
— Co ma zrobić, Leisho? Tak obiektywnie, jak tylko potrafisz, określ, co jesteśmy winni zachłannym i bezproduktywnym potrzebującym?
— To, co powiedziałam przedtem: dobroć i współczucie.
— Nawet wtedy, kiedy nic nie dadzą nam w zamian? Dlaczego?
— Bo… — przerwała.
— Dlaczego? Dlaczego praworządna, produktywna jednostka ma być cokolwiek winna tym, którzy ani nie produkują, ani nie przestrzegają praw? Jak umotywujesz — filozoficznie, ekonomicznie bądź też duchowo — to, że jesteśmy im cokolwiek winni? Odpowiedz tak samo uczciwie jak zawsze.
Leisha oparła głowę na kolanach. Pytanie otwarło się przed nią jak przepaść, ale nie próbowała uciec od niego tanim frazesem.
— Nie wiem. Wiem tylko, że jesteśmy im to winni.
— Ale dlaczego?
Nie odpowiedziała. Po chwili Tony znów się odezwał. Ton wyzwania zniknął już z jego głosu.
— Przyjedź na wiosnę zobaczyć miejsce, gdzie będzie Azyl — powiedział nieomal czule.
— Nie.
— Zależy mi, żebyś przyjechała.
— Nie, zbrojny odwrót to żaden sposób.
— Żebracy stają się coraz agresywniejsi, Leisho. W miarę jak Bezsenni stają się coraz bogatsi. I nie mam tu na myśli pieniędzy.
— Tony… — zaczęła Leisha, ale urwała. Zupełnie nie wiedziała, co mówić.
— Nie spaceruj ulicami uzbrojona tylko we wspomnienie o Kenzo Yagai.
W marcu, kiedy lodowe wichry chłostały brzegi Charles River, do Cambridge przyjechał Richard Keller. Leisha nie widziała go od czterech lat. Nie uprzedził jej, że zamierza przyjechać. Pędziła właśnie chodnikiem przy bloku, po same oczy zakutana w ciepły wełniany szalik, gdy nagle zobaczyła go stojącego przed klatką i blokującego wejście. Ochroniarz za plecami Leishy stężał w gotowości.
— Richard! Bruce, wszystko w porządku, to stary znajomy.
— Witaj Leisho.
Wyglądał znacznie potężniej niż go zapamiętała. Zwłaszcza zaskoczyła ją szerokość jego ramion. Lecz twarz niewątpliwie należała do Richarda; była starsza, ale wciąż ta sama: ciemne, niskie brwi, nieporządne ciemne włosy. Zapuścił brodę.
— Pięknie wyglądasz — powiedział.
Wręczyła mu filiżankę kawy.
— Przyjechałeś w interesach? — Przez sieć doszły ją wieści, że obronił już pracę dyplomową i dokonał wielu odkryć w dziedzinie biologii morskiej. Pracował na Karaibach, ale porzucił pracę jakiś rok temu i od tej pory zniknął z sieci.
— Nie, dla przyjemności. — Nieoczekiwanie uśmiechnął się tym dawnym uśmiechem, który rozświetlał wszystkie zakamarki jego twarzy. — Przez długi czas niemal zapomniałem, co to takiego. Zadowolenie — tak, wszyscy dobrze znamy ten rodzaj zadowolenia, który płynie z dobrze wykonanej pracy — ale przyjemność? Kaprys? Zachcianka? Kiedy ostatni raz popełniłaś jakieś głupstwo, Leisho?
— Jadłam watę cukrową w czasie ulewy — uśmiechnęła się.
— Naprawdę? Po co?
— Żeby sprawdzić, czy się rozpłynie w kleiste, różowe wzorki.
— I rozpłynęła się?
— Tak. Były śliczne.
— A kiedy miało miejsce to twoje ostatnie głupstwo? Kiedy to było?
— Zeszłego lata.
— Hm, moje jest świeższej daty. Właśnie trwa. Przyjechałem do Bostonu jedynie po to, żeby odczuć czystą, spontaniczną radość ze spotkania z tobą.
Leisha spoważniała.
— Masz trochę zbyt spięty głos jak na spontaniczną radość.
— Zgadza się — potwierdził poważnie.
Leisha znów się roześmiała. On nie.
— Byłem w Indiach, Leisho. W Chinach i w Afryce. Przeważnie rozmyślałem. Obserwowałem. Najpierw podróżowałem jako Śpiący, więc nie zwracałem na siebie niczyjej uwagi. Potem postanowiłem odwiedzić Bezsennych w Indiach i Chinach. Jak wiesz, jest kilku, których rodzicom chciało się swego czasu przyjechać do Stanów na operację. Wszyscy są akceptowani i pozostawieni w spokoju. Próbowałem zrozumieć, dlaczego rozpaczliwie biedne kraje — przynajmniej według naszych standardów — nie mają żadnych problemów z zaakceptowaniem wyższości Bezsennych, podczas gdy Amerykanie, żyjący w prawdziwym dobrobycie, czują do nas coraz gwałtowniejszą niechęć.
— Doszedłeś do jakichś wniosków? — zainteresowała się Leisha.
— Nie, ale przyglądając się tym wszystkim komunom, wioskom i kampongom, doszedłem do czego innego. Jesteśmy nadmiernie indywidualistyczni.
Leishę ogarnęła fala rozczarowania. Ujrzała w myślach twarz swego ojca i usłyszała jego słowa: „Liczy się tylko doskonałość. Doskonałość poparta indywidualistycznym wysiłkiem…” Sięgnęła po filiżankę Richarda.
— Jeszcze kawy?
Chwycił ją za przegub i spojrzał prosto w oczy.
— Nie zrozum mnie źle, Leisho. Nie mówię tu o pracy. Jesteśmy przesadnie indywidualistyczni, jeżeli wziąć pod uwagę całą resztę. Racjonalni w uczuciach. Zbyt osamotnieni. Izolacja zabija coś więcej niż tylko swobodny przepływ idei. Zabija radość.
Nie puszczał jej ręki. Spojrzała w jego oczy i zobaczyła w nich głębię, której nie dostrzegła przedtem. Poczuła się, jakby zaglądała w głąb kopalnianego szybu — zawrót głowy i strach — i wiedziała, że na dnie może znaleźć złoto albo tylko mrok. Albo jedno i drugie.
— A jak Stewart? — zapytał Richard miękko.
— To już skończone. Młodzieńcza miłostka.
— Może Kevin?
— Ależ skąd. To tylko przyjaźń.
— Nie byłem pewien. A kto?
— Nikt.
Puścił jej rękę. Leisha popatrzyła na niego nieśmiało. Nagle roześmiał się.
— Radość, Leisho.
Przez myśli przebiegło jakieś echo, ale nie rozpoznała go, więc szybko zanikło, a ona zawtórowała Richardowi śmiechem lekkim i pienistym jak różowa wata cukrowa w środku lata.
— Przyjedź do domu, Leisho. Miał kolejny zawał. — W głosie Susan Melling w słuchawce wyraźnie słychać było zmęczenie.
— Czy jest bardzo źle? — zapytała Leisha.
— Lekarze nie są pewni. A przynajmniej tak mówią. On chce się z tobą zobaczyć. Czy możesz zostawić szkołę na parę dni?
To był maj, ostatnie tygodnie przed końcowym egzaminem. Redaktorzy „Przeglądu Prawnego” zaliczali semestr w trybie indywidualnym. Richard założył nową firmę, doradzał bostońskim rybakom, nękanym jakimiś niespodziewanymi zmianami prądów oceanicznych. Pracował po dwadzieścia godzin na dobę.
— Przyjadę — obiecała Leisha.
W Chicago było zimniej niż w Bostonie. Drzewa dopiero wypuszczały pączki. Na jeziorze Michigan grzywiaste fale rozbryzgiwały się w zimną mgiełkę; ich widok wypełniał ogromne okna po wschodniej stronie domu. Leisha zorientowała się, że znów mieszka tu Susan: na komodzie ojca leżały tu szczotki, na stoliku kobiece czasopisma.