Stany Zjednoczone nigdy nie należały do krajów, w których ceni się spokój, logikę i racjonalność. My, Amerykanie, wykazujemy tendencję do określania tych cech przymiotnikiem „zimne”. Wykazujemy takie wyraźną skłonność do podziwu wobec uczuć i czynów; w pamiętnikach i opowieściach zawsze wynosimy pod niebiosa nie tych, którzy ustanowili Konstytucję, ale tych, którzy bronili jej pod Iwo Jima. Stawimy nie osiągnięcia intelektualne Linusa Paulinga, ale heroiczne cierpienia Charlesa Lindbergha, nie twórców kolei jednoszynowej i komputerów, które nas jednoczą, ale twórców gniewnych protestsongów, które nas dzielą.
Pewnym szczególnym aspektem tego zjawiska wydaje się fakt, iż narasta ono gwałtownie w czasach dobrobytu. Im lepiej mają się nasi obywatele, tym silniejszą żywią pogardę dla chlodnego rozumowania, które im ten dobrobyt zapewnia i tym większy żywią sentyment dla uczuciowości. Wtórny jako przykład nie kończący się karnawał szalonych lat dwudziestych czy pogardę dla establishmentu w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Z kolei w naszym własnym stuleciu należałoby przyjrzeć się baczniej okresowi nadzwyczaj dobrej koniunktury, którą zawdzięczamy energii Y i zastanowić się nad tym, że Kenzo Yagai uznawany był przez wszystkich — z wyjątkiem własnych zwolenników — za chciwego i zimnokrwistego logika. Jednocześnie cały naród prześcigał się w pochlebstwach pod adresem pisarza neonihilisty Stephena Castelli, aktorki Brendy Foss czy nurka grawitacyjnego Jima Morse’a Lutera.
Ale przede wszystkim — kiedy już rozważamy ten problem w naszych ogrzanych energią Y domach — należałoby się przyjrzeć najnowszej fali irracjonalnych emocji skierowanych przeciw Bezsennym, fali, która znacznie przybrała, na sile od czasu ostatniej publikacji dotyczącej odkryć Instytutu Biotechniki i Akademii Medycznej na temat regeneracji tkankowej u Bezsennych.
Większość Bezsennych to ludzie inteligentni. Większość z nich to ludzie opanowani, jeżeli zdefiniować to powszechnie znienawidzone słowo jako kierowanie własnej energii na rozwiązywanie problemów, a nie ku związanym z nimi emocjom. (Nawet ostatnia zdobywczyni nagrody Pulitzera, Carolyn Hizzolo, ukazała nam w swojej sztuce zachwycającą grę idei, nie zaś burzę rozszalałych namiętności.) Wszyscy oni wykazują naturalny pęd do osiągnięć, pęd tym większy, iż dysponują dodatkowo jedną trzecią życia, którą mogą w tym celu wykorzystać. Co więcej, ich osiągnięcia leżą na ogół w sferach bliższych logice niż emocjom, takich jak komputery, prawo, finanse, fizyka, medycyna doświadczalna. Są racjonalni, obowiązkowi, opanowani, radośnie młodzi i prawdopodobnie bardzo długowieczni.
Za wszystko to obywatele naszych wyjątkowo zamożnych Stanów Zjednoczonych darzą ich coraz większą nienawiścią.
Czy owa nienawiść, którą — jak się zdaje — podsycamy i pielęgnujemy, naprawdę wyrasta (jak wielu usiłuje nam wmówić) z niezasłużonej przewagi, którą Bezsenni osiągnęli kosztem reszty społeczeństwa i dzięki której mogą teraz zagrozić naszej życiowej stabilizacji? Czy to rzeczywiście zawiść o sukcesy Bezsennych? Czy też może nienawiść nasza wyrasta z głębszego i bardziej niebezpiecznego źródła: z naszej starej amerykańskiej tradycji strzelania z biodra? Może to stąd właśnie bierze się nienawiść do wszystkiego co logiczne, spokojne, rozważne? A może to nienawiść skierowana przeciwko wyższej umysłowości?
Jeśli tak, to chyba powinniśmy zastanowić się głębiej nad ojcami tego narodu: Jeffersonem, Washingtonem, Paine’em, Adamsem — przedstawicielami Wieku Rozumu. Ludzie ci stworzyli nasz uporządkowany system prawny właśnie po to, by chronić własność i dorobek osiągnięty dzięki indywidualnemu wysiłkowi zrównoważonego i racjonalnego umysłu. Bezsenni mogą stać się najpoważniejszym sprawdzianem naszej wiary w prawo i porządek. Nie, Bezsenni nie zostali „stworzeni równymi”, lecz nasz do nich stosunek powinien być zbadany z uwagą podobną tej, którą zwykli stosować prawoznawcy. To, czego dowiemy się o kierujących nami pobudkach, może się nam nie spodobać, ale nasza wiarygodność zależy od tego, jak rzeczowo i starannie owo badanie przeprowadzimy. Reakcje na najnowsze odkrycia zdają się wykazywać braki zarówno w rzeczowości, jak i racjonalizmie.
Prawo to nie teatr. Zanim zaczniemy tworzyć prawa, które mają odzwierciedlać nasze napuszone i koturnowe odczucia, powinniśmy się upewnić, czy dobrze pojmujemy tę różnicę.
Leisha miała ochotę uściskać samą siebie, kiedy z uśmiechem wpatrywała się w ekran monitora. Zadzwoniła do redakcji „New York Timesa” z pytaniem, kto jest autorem artykułu. Sekretarka, z początku uprzejma i miła, nagle stała się obcesowa i szorstka. „Times” nie może udzielać takich informacji, stwierdziła sucho.
Ale i to nie zdołało popsuć nastroju Leishy. Kręciła się radośnie po całym mieszkaniu, pierwszy raz po wielu dniach wysiadywania przy komputerze. Uniesienie domagało się wyładowania w fizycznej pracy. Pozmywała naczynia, pozbierała książki. W umeblowaniu mieszkania widać było wyraźne luki po przedmiotach, które zabrał ze sobą Richard. Trochę już uspokojona, poprzesuwała meble, żeby puste miejsca zniknęły.
Zadzwoniła Susan Melling, żeby powiedzieć jej o wstępniaku z „Timesa”. Porozmawiały serdecznie przez kilka minut. Ledwie Leisha odwiesiła słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie.
— Leisha? Głos ci się wcale nie zmienił. Tu Stewart Sutter.
— Och, to ty, Stewart.
Nie widziała go już tak długo. Ich romans trwał dwa lata, potem zwyczajnie się rozpłynął, nie z powodu jakichś bolesnych zdarzeń, ale po prostu pod presją pracy na uczelni. Stojąc przy terminalu komunikacyjnym i słuchając jego głosu, Leisha niespodziewanie znów poczuła na piersiach jego ręce, na nowo znalazła się na wymiętym łóżku w akademiku, wtedy, kiedy wreszcie odkryła, do czego właściwie służy ten mebel. Bezcielesne dłonie stały się dłońmi Stewarta i poczuła, jak przeszywają nagły ból.
— Posłuchaj — mówił dalej Stewart. — Dzwonię, bo mam pewne informacje, o których powinnaś chyba wiedzieć. Za tydzień zdajesz egzamin, zgadza się? A potem idziesz na staż do Morehouse’a, Kennedy’ego i Andersona, prawda?
— Skąd ty to wszystko wiesz, Stewart?
— Takie tam plotki z męskiego przybytku. No, może nie aż tak źle. Ale społeczność prawnicza Nowego Jorku — w każdym razie ta akurat jej część — jest mniejsza niż przypuszczasz. A ty raczej rzucasz się w oczy.
— Tak — potwierdziła obojętnie.
— Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że zdasz. Ale istnieją pewne wątpliwości co do twojej pracy u Morehouse’a i Kennedy’ego. Dwaj poważni wspólnicy, Alan Morehouse i Seth rozmyślili się pod wpływem tego… zamieszania. „Niekorzystny dla firmy rozgłos”, „prawo zamieni się w cyrk”, bla, bla, bla… Znasz to. Ale obstaje za tobą dwoje najpotężniejszych: Ann Carlyle i Michael Kennedy, sam stary we własnej osobie. On ma głowę na karku. W każdym razie chciałem, żebyś się orientowała w sytuacji i żebyś wiedziała, na kogo możesz liczyć w przyszłych bojach.
— Dziękuję — odrzekła Leisha. — Stew… Dlaczego ci tak zależy, żebym dostała tę pracę? Przecież to chyba nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza. Potem Stewart powiedział bardzo cicho:
— Nie wszyscy z nas to tępogłowi, Leisho. Sprawiedliwość jeszcze coś dla nas znaczy. A także osiągnięcia.
Poczuła w duszy światło, banieczkę rozradowanego światła.
— Wielu popiera was także w tej idiotycznej batalii o rejonizację Azylu. Pewnie nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy. To, co próbuje przepchnąć ta banda z komisji ochrony przyrody… No, ale oni to tylko marionetki w cudzych rękach. Sama wiesz. W każdym razie, kiedy sprawa znajdzie się w sądzie, otrzymacie wszelką możliwą pomoc.