Выбрать главу

— Azyl to nie moja sprawa. Wcale.

— Nie? No cóż, miałem na myśli was wszystkich.

— Dziękuję ci. Naprawdę. A co u ciebie?

— W porządku. Zostałem tatusiem.

— Coś podobnego! Chłopak czy dziewczynka?

— Dziewczynka. Ma na imię Justine — śliczna mała cholernica. Zupełnie oszalałem na jej punkcie. Chciałbym, żebyś poznała moją żonę, Leisho.

— Będzie mi bardzo miło — odrzekła Leisha.

Resztę nocy spędziła nad książkami. Banieczka światła nadal jej towarzyszyła. Wiedziała dokładnie, co to jest: radość.

Wszystko będzie dobrze. Niepisany kontrakt miedzy nią a społeczeństwem — społeczeństwem Kenzo Yagai i Rogera Camdena — nie zostanie zerwany. Mimo różnic, napięć, a nawet mimo nienawiści… Nagle przypominała sobie hiszpańskich żebraków Tony’ego, pełnych złości na silniejszych od siebie. No tak. Ale kontrakt nie będzie zerwany.

Wierzyła w to.

7

LEISHA ZŁOŻYŁA EGZAMIN W LIPCU. NIE WYDAŁ SIĘ JEJ szczególnie trudny. Po egzaminie trójka studentów z jej grupy zadbała o to, by towarzyszyć jej, na pozór przypadkowo, dopóki nie znalazła się bezpiecznie we wnętrzu taksówki, której kierowca najwyraźniej jej nie rozpoznał. Cała trójka — dwóch mężczyzn i kobieta — to byli Śpiący. Dwaj studenci młodszego roku, gładko wygoleni blondyni o pociągłych twarzach i bezmyślnej arogancji nowobogackich gapili się na nią nachalnie, rzucając szydercze uwagi. Dziewczyna z grupy Leishy odparowała im złośliwie.

Następnego ranka Leisha miała lecieć do Chicago, gdzie chciała spotkać się z Alice. Musiały uporządkować sprawy posiadłości nad jeziorem, rozdysponować własność ojca i wystawić dom na sprzedaż. Wcześniej Leisha nie znalazła na to czasu.

Przypomniała sobie ojca, kiedy pracował w oranżerii, w starym, nie wiedzieć skąd wytrzaśniętym kapeluszu na głowie przesadzał orchidee, jaśminy i passiflory.

Drgnęła zaskoczona, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi; prawie nikt jej nie odwiedzał. Z entuzjazmem włączyła kamerę — może to Jonathan lub Martha wpadli do Bostonu, żeby zrobić jej niespodziankę, żeby uczcić… Że też jej samej nie przyszło do głowy, żeby jakoś uczcić ten dzień…

Przed obiektywem kamery stał Richard. Płakał.

Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Richard nawet się nie poruszył. Leisha dostrzegła, że to, co kamera zarejestrowała jako żal, było w istocie czymś zupełnie innym: łzami wściekłości.

— Tony nie żyje.

Leisha ślepo wyciągnęła przed siebie dłoń. Richard jej nie ujął.

— Zabili go w więzieniu. Nie władze, inni więźniowie. Na wybiegu. Mordercy, gwałciciele, bandyci, same męty i szumowiny — i wszyscy uznali, że mają prawo go zabić, bo był inny.

Teraz dopiero złapał ją za rękę, tak gwałtownie, że w środku jakaś kość przesunęła się i podrażniła nerw.

— Nie tylko inny — lepszy! Dlatego, że był lepszy, że wszyscy jesteśmy lepsi, nie podniesiemy się i nie wykrzyczymy tego na cały głos, żeby nie ranić ich cholernych uczuć! Mój Boże!

Leisha wyrwała rękę i bezwiednie potarła, wpatrując się oniemiała w wykrzywioną twarz Richarda.

— Zatłukli go na śmierć ołowianą rurą! Nie wiadomo nawet, skąd ją wzięli! Uderzyli go w tył głowy, przewrócili i…

— Przestań! — krzyknęła Leisha. Zabrzmiało to jak skowyt.

Richard spojrzał na nią uważnie. Pomimo krzyku, pomimo bólu gwałtownie uchwyconej ręki Leisha miała wrażenie, że dopiero teraz zobaczył ją naprawdę. Nadal masowała rękę, wpatrując się w niego z przerażeniem. Richard odezwał się cicho:

— Przyjechałem cię zabrać do Azylu, Leisho. W samochodzie czekają Dan Jenkins i Vernon Bulriss. Jeśli będzie trzeba, wyniesiemy cię stąd siłą. Ale pojedziesz z nami. Widzisz, co się dzieje, prawda? Nie jesteś tu bezpieczna. Z tym swoim klasycznym profilem i spektakularną urodą stanowisz idealny cel do ataku. Mamy cię zmusić? Czy może dotarło wreszcie do ciebie, że nie mamy innego wyboru — te gnojki nie zostawiły nam żadnego wyboru — z wyjątkiem Azylu?

Leisha zamknęła oczy. Czternastoletni Tony na plaży. Płomienny wzrok Tony’ego, kiedy sięgał po naczynie z interleukinem-1. Hiszpańscy żebracy.

— Jadę.

* * *

Nigdy przedtem nie czuła takiego gniewu. Przerażał ją, napływał falami przez całą noc, ustępował, by po chwili wrócić. Richard trzymał ją w ramionach, siedzieli oparci o ścianę biblioteki. Za ścianą, w drugim pokoju, Dan i Vernon rozmawiali ściszonymi głosami.

Czasem gniew wybuchał krzykiem, Leisha słyszała siebie i myślała: Przecież wcale się nie znam. Czasem gniew przechodził w płacz, czasem zmuszał, by mówiła o Tonym, o nich wszystkich. Ale ani krzyk, ani płacz, ani rozmowa nie przyniosły jej ukojenia.

Uspokajała się trochę, kiedy mówiła o przyszłości. Zimnym, suchym głosem, którego nie poznawała, powiedziała Richardowi, że musi jechać do Chicago, żeby zlikwidować tamtejszy dom. Trzeba jechać koniecznie, bo Alice już tam na nią czeka. Jeżeli Richard z Vernonem i Danem wsadzają do samolotu, a na lotnisku odbierze ją Alice z wynajętą obstawą, to będzie bezpieczna. Potem zamieni bilet powrotny na bilet do Conewango i razem z Richardem pojedzie do Azylu.

— Ludzie już zaczęli się zjeżdżać — mówił Richard. — Wszystko organizuje Jennifer Sharifi, smaruje dostawców takimi sumami, że nie potrafią się oprzeć. A co z twoim mieszkaniem? Z meblami, terminalem, ubraniami?

Leisha rozejrzała się po swojej pracowni. Półki na ścianach zajmowały rzędy książek prawniczych w czerwonych, zielonych i brązowych okładkach, mimo że większość informacji w nich zawartych miała już w komputerze. Na biurku, na drukarce, stała filiżanka po kawie. Obok leżał rachunek, którego zażądała dziś od kierowcy taksówki, żartobliwa pamiątka po dniu, w którym zdała końcowy egzamin. Chciała oprawić go w ramki. Nad biurkiem wisiał holograficzny portret Kenzo Yagai.

— Niech zgniją — powiedziała w końcu.

Richard przygarnął ją mocniej do siebie.

* * *

— Nigdy cię taką nie widziałam — powiedziała Alice łagodnie. — Nie chodzi tylko o sprzedaż domu, prawda?

— Zabierzmy się za robotę — ucięła Leisha. Wyszarpnęła jakieś ubranie z garderoby ojca. — Weźmiesz coś z tego dla męża?

— Nie ten rozmiar.

— A z kapeluszy?

— Nie — powtórzyła Alice. — O co chodzi, Leisho?

— O nic. Po prostu weźmy się do roboty!

Wyrzuciła z szafy wszystkie ubrania Camdena, zwaliła je na kupę na podłodze i nabazgrała na skrawku papieru: Dla organizacji charytatywnych. Położyła papier na szczycie sterty. Alice zaczęła dorzucać ubrania z komody, na której przyklejono już etykietkę: NA AUKCJĘ.

Niemal w całym domu okna pozbawione były firanek; Alice pozdejmowała je poprzedniego dnia. Zwinęła także dywany. Zachód słońca lśnił czerwono na nagich deskach podłóg.

— A twój pokój? — spytała Leisha. — Weźmiesz coś stamtąd?

— Już pozaznaczałam. Przyjadę po to w czwartek.

— W porządku. Co nam zostało?

— Oranżeria. Sanderson podlewał wszystko, ale nie miał pojęcia, co ile potrzebuje wody, więc niektóre kwiaty…