Выбрать главу

— Alice…

— Na rany Chrystusa, wróćże do samochodu! — syknęła Alice i załomotała do drzwi.

Leisha zeszła z chodnika i schowała się w cieniu pod wierzbą. Drzwi otworzył mężczyzna o twarzy całkowicie pozbawionej wyrazu.

— Agencja Ochrony Praw Dziecka — odezwała się Alice. — Mieliśmy telefon od małej dziewczynki, z tego numeru. Proszę mnie wpuścić.

— Tu nie ma żadnej małej dziewczynki.

— Telefon w nagłej potrzebie ma bezwzględne pierwszeństwo — powiedziała Alice. — Akt o ochronie praw dziecka, paragraf 186. Proszę mnie wpuścić.

Mężczyzna, któremu nie drgnął nawet najmniejszy mięsień twarzy, rzucił okiem na potężną postać przy samochodzie.

— Macie nakaz rewizji?

— W przypadku bezwzględnego pierwszeństwa nie potrzebujemy nakazu. Jeśli mnie pan nie wpuści, narobi pan sobie w sądzie takiego bagna, o jakim się panu nie śniło.

Leisha zacisnęła wargi. Trudno uwierzyć, ale to był najprawdziwszy prawniczy żargon… Rozbita warga pulsowała bólem.

Mężczyzna odsunął się, by wpuścić Alice do środka. Ochroniarz ruszył za nią. Leisha zawahała się, potem zrezygnowała. Wszedł tuż za Alice.

Leisha czekała samotnie w ciemnościach.

Po trzech minutach byli z powrotem, ochroniarz niósł na rękach dziecko. W świetle latarni twarz Alice lśniła blado. Leisha skoczyła, żeby otworzyć drzwi, potem pomogła mężczyźnie ułożyć dziewczynkę na tylnym siedzeniu. Ochroniarz patrzył na nie spode łba, spojrzeniem zdziwionym i mocno znużonym.

— Proszę — powiedziała do niego Alice. — Oto dodatkowe sto dolarów. Żeby miał pan za co wrócić do miasta.

— Hej… — zaczął mężczyzna, ale wziął pieniądze. Stał i patrzył za nimi, kiedy odjeżdżały.

— Pójdzie prosto na policję — rzuciła Leisha z rozpaczą. — Musi, bo inaczej wyleci ze związków.

— Wiem — powiedziała Alice. — Ale do tego czasu zdążymy pozbyć się samochodu.

— Gdzie?

— W szpitalu.

— Alice, przecież nie możemy… — Leisha nie dokończyła. Odwróciła się i zapytała: — Stello, jesteś przytomna?

— Tak — odpowiedział dziecięcy głosik.

Leisha po omacku znalazła wyłącznik tylnego oświetlenia. Stella leżała wyprostowana, twarz miała wykrzywioną z bólu. Lewą ręką przytrzymywała prawą. Na twarzy, nad lewym okiem, widniał wielki siniak. Rude włosy były splątane i brudne.

— Czy to pani jest Leisha Camden? — zapytało dziecko i zaniosło się płaczem.

— Ma złamaną rękę — odezwała się Alice.

— Kochanie, czy… — Leisha miała kłopoty z wydobyciem słów z zaciśniętego gardła. — …czy wytrzymasz jakoś, aż znajdziemy lekarza?

— Tak — odpowiedziała Stella. — Tylko nie zawoźcie mnie z powrotem!

— Nie zawieziemy — zapewniła ją Leisha. — Nigdy. — Rzuciła okiem na Alice i ujrzała twarz Tony’ego.

— Tu niedaleko jest społeczny szpital, jakieś dziesięć mil na południe.

— Skąd wiesz?

— Byłam tam kiedyś. Przedawkowałam — wyjaśniła zwięźle. Pochyliła się nad kierownicą; widać było, że rozpaczliwie próbuje coś wymyślić. Leisha także pogrążyła się w myślach. Chciała znaleźć jakąś furtkę, która uwolniłaby je od odpowiedzialności za porwanie. Chyba nie będą mogły powiedzieć, że dziecko udało się z nimi dobrowolnie, nawet mimo współpracy Stelli. W tym stanie i w tym wieku jest prawdopodobnie non sui iuris, jej oświadczenia nie będą miały mocy prawnej.

— Alice, nie wpuszczą nas do szpitala, jeśli nie sprawdzą w komputerze, czy jesteśmy ubezpieczone…

— Posłuchaj — powiedziała Alice przez ramię, nie do Leishy, ale w kierunku tylnego siedzenia. — Zrobimy tak, Stello. Powiem im, że jesteś moją córką i że spadłaś z wysokiej skały, na którą się wspięłaś, kiedy zatrzymałyśmy się przy drodze, żeby coś zjeść. Jedziemy z Kalifornii do Filadelfii, żeby odwiedzić babcię. Nazywasz się Jordan Watrous i masz pięć lat. Rozumiesz, kochanie?

— Mam siedem — odparła Stella. — Prawie osiem.

— Jesteś bardzo dużą pięciolatką. Masz urodziny 23 marca. Poradzisz sobie, Stello?

— Tak — odrzekła dziewczynka mocniejszym już głosem.

Leisha przyjrzała się Alice.

— A ty sobie poradzisz?

— Oczywiście — odpowiedziała. — W końcu jestem córką Rogera Camdena.

* * *

Alice na wpół niosła, na wpół podpierała Stellę, kiedy szły do izby przyjęć małego społecznego szpitala. Leisha obserwowała je z samochodu: niską, krępą kobietę i szczuplutką dziewczynkę z wykręconym ramieniem. Potem podprowadziła samochód w najodleglejszy kąt parkingu, pod wątpliwą osłonę kusego klonu i zamknęła go na klucz. Szczelniej zakryła twarz szalem.

Numer rejestracyjny samochodu Alice i jej nazwisko znalazły się już na pewno wśród danych wszystkich posterunków policji i we wszystkich wypożyczalniach samochodów. W szpitalu informacje przepływały znacznie wolniej, odbierano je nawet i raz dziennie, nie godząc się na interwencję państwa w sektorze, który po blisko półwiecznej walce nadal pozostawał odizolowany. Alice i Stella powinny być tam bezpieczne. Powinny… Ale Alice nie mogła już wypożyczyć samochodu.

Leisha natomiast tak.

Ale z kolei dane przesłane do wypożyczalni samochodów mogły zawierać informację, że Alice Camden Watrous jest bliźniaczą siostrą Leishy Camden.

Leisha przebiegła wzrokiem rząd zaparkowanych aut. Snobistycznie luksusowy chrysler, półciężarówka ikeda, rząd toyot i mercedesów średniej klasy, cadillac rocznik 99 — mogła sobie wyobrazić minę właściciela, gdyby go tutaj nie zastał! — dziesięć czy dwanaście tanich małolitrażówek, helikopter z drzemiącym pilotem w liberii i rozklekotana wiejska ciężarówka. Do tej ostatniej skierowała się Leisha. Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa. Przypomniała sobie ojca.

— Witam! — odezwała się.

Mężczyzna opuścił szybę w oknie, ale nie odpowiedział na powitanie. Miał ciemne, tłuste włosy.

— Widzi pan tamten helikopter? — mówiła dalej Leisha, starając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej młodzieńczo. Mężczyzna zerknął obojętnie, ze swojego miejsca nie mógł dostrzec, że pilot śpi. — Tam siedzi mój goryl. Myśli, że poszłam do szpitala, żeby ktoś opatrzył mi usta, tak jak kazał ojciec. — Czuła, że usta spuchły jej od ciosu Alice.

— No i?

— A ja wcale nie mam ochoty się tam znaleźć. — Leisha tupnęła nogą. — Tamten to gnojek i tato też. Chcę się urwać. Dam panu za tę ciężarówkę cztery tysiące. Gotówką.

Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Wyrzucił papierosa, znów zerknął na helikopter. Pilot miał szerokie bary, a ciężarówka stała na tyle blisko, by mógł usłyszeć krzyk.

— Wszystko elegancko i legalnie — dodała Leisha i próbowała uśmiechnąć się cwanie. Czuła, jak drżą jej kolana.

— Chcę zobaczyć gotówkę.

Leisha odsunęła się od samochodu aż do miejsca, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. Wyjęła z torebki pieniądze. Miała zwyczaj nosić przy sobie większą gotówkę, bo w pobliżu zawsze był Bruce albo ktoś jemu podobny.

— Niech pan wysiądzie po drugiej stronie i zamknie za sobą drzwi. Kluczyki niech pan zostawi na siedzeniu tak, żebym je stąd widziała. Wtedy ja położę pieniądze na dachu, tam gdzie pan będzie je widział.