Выбрать главу

Do Kenzo Yagai powiedziała: Wymiana nie zawsze odbywa się bezpośrednio. Jeśli Stewart coś mi ofiaruje i ja ofiaruję coś Stelli, to może dzięki temu Stella za dziesięć lat będzie innym człowiekiem i sama ofiaruje coś następnej osobie — i to jest cały ekosystem. Ekosystem wymiany, tak, tak, każda nisza jest nam potrzebna, nawet jeżeli nie zawieramy z nią bezpośrednio kontraktu. Czy koń potrzebuje ryby? Tak!

Tony’emu powiedziała: Tak, to fakt, że w Hiszpanii żyją żebracy, którzy nic nie mają na wymianę, nic nie robią, nic nie dają. Ale Hiszpania to nie tylko żebracy. Jeśli odwracasz się od żebraków, odwracasz się od całego cholernego kraju. I odwracasz się od ekosystemu wzajemnej pomocy. Tego właśnie pragnęła Alice wiele lat temu, w tamtym pokoju. Ciężarna, przestraszona, rozgoryczona, zazdrosna — chciała mi pomóc, a ja jej nie pozwoliłam, bo nie potrzebowałam jej pomocy. Ale teraz potrzebuję. Tak jak ona wtedy. Bo żebracy oczekują od nas pomocy, ale i sami też chcą pomagać.

Na koniec został jej tato. Widziała go, te jego jasne oczy, silne dłonie, które trzymały egzotyczne rośliny o skórzastych liściach. Powiedziała: Myliłeś się, Alice jest kimś wyjątkowym. Żebyś wiedział, jak bardzo wyjątkowym! Bardzo się myliłeś.

Kiedy to pomyślała, wypełniła ją dziwna lekkość. Nie taka jak tamta bańka radości ani ostra jasność rozumowania, ale coś zupełnie innego: słoneczny blask, przenikający miękko przez szybki oranżerii, w której dwie małe dziewczynki biegały tam i z powrotem. Nagle sama zjednoczyła się ze światłem, nie beztroska, lecz półprzejrzysta, stała się medium, przez które światło słoneczne przenikało swobodnie i płynęło dalej swoją drogą.

Wiozła przez noc uśpioną kobietę i ranne dziecko ku wschodniej granicy stanu.

KSIĘGA DRUGA

Azyl

2051

Rzec można, iż naród składa się ze swego terytorium, swoich ludzi i swoich praw. Zaś spośród tych trzech tylko terytorium odznacza się pewną trwałością.

ABRAHAM LINCOLN, PRZESŁANIE DO KONGRESU, l GRUDNIA 1862

8

JORDAN WATROUS STAŁ PRZY BRAMIE, PRZEZ KTÓRĄ wjeżdżało się na teren fabryki skuterów należącej do Ruchu Śpi-My. Twarz zwrócił w kierunku zakurzonej szosy biegnącej wzdłuż Missisipi. Po obu stronach bramy ciągnęło się wysokie na osiem stóp druciane ogrodzenie pod napięciem. Nie żadne tam pole Y, żadna wymyślna technologia, ale wystarczy. Przynajmniej na jakiś czas, bo napaści na fabrykę są na razie niezorganizowane i przeważnie tylko werbalne. Później będą potrzebować pola Y. Tak mówił Hawke.

Po drugiej stronie rzeki, w Arkansas, lśniły w blasku porannego słońca stożki odbioru energii Y zakładów Chryslera.

Jordan zezował ukradkiem na drogę. Pot skleił mu włosy i ściekał strużką po karku. Strażniczka — żylasta, niemal białowłosa kobieta w wyblakłych dżinsach — wysunęła głowę przez okno i zawołała:

— Ciepło ci, Jordan?

— Jak zawsze, Mayleen — rzucił przez ramię.

— Wy, chłopcy z Kalifornii — zaśmiała się — zwyczajnie więdniecie w naszym swojskim, bożym ciepełku.

— Chyba nie jesteśmy tacy twardzi jak wy, szczury rzeczne.

— Chłopcze, nie ma takich drugich twardzieli jak my. Przyjrzyj no się tylko panu Hawke.

Jak gdyby ktokolwiek tu, w fabryce Śpi-My, mógł tego nie zauważyć! Nie znaczy to, że Hawke nie zasłużył sobie na ten ton głębokiej rewerencji, jaki zabrzmiał teraz w głosie Mayleen. Kiedy zeszłej zimy Hawke chciał ją zatrudnić, Jordan, który sam dopiero od czterech tygodni piastował stanowisko jego osobistego sekretarza, towarzyszył mu, kiedy pojechał do jej chaty, żeby przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Choć dostatecznie ogrzana i wyposażona w sieć odbioru taniej energii Y, do której prawa gwarantowano każdemu obywatelowi na zasiłku, chata była bardzo skąpo umeblowana. Chude, białowłose dzieciaki, niemal pozbawione zabawek, wgapiały się w skórzaną kurtkę z małym mikrofonem w klapie, którą miał na sobie Jordan. A w zeszłym tygodniu Mayleen oznajmiła mu z dumą, że kazała zainstalować toaletę i kupiła koronkowe obrusy. Duma — Jordan już wiedział — miała to samo praktyczne znaczenie co toaleta. Wiedział o tym, bo tego nauczył go Calvin Hawke.

Jordan na powrót zajął się obserwacją szosy. Mayleen zagadnęła znowu:

— Czekasz na kogoś? Jordan odwrócił się powoli.

— Hawke nie zgłaszał?

— Czego nie zgłaszał? Nic mi nie mówił.

— Jezu Chryste! — zdenerwował się Jordan.

Terminal w budce strażniczki zaświergotał przeraźliwie, a głowa Mayleen wsunęła się do środka. Jordan obserwował ją przez szybę z plastiglasu. Kiedy słuchała, rysy jej twarzy stężały tak, jak to tylko potrafią twarze tubylców znad Missisipi. W samym środku upału błyskawicznie ścinały się lodem.

Było jasne, że Hawke nie tylko każe jej wpuścić gościa, ale i mówi jej, kim jest ów gość.

— Tak jest, proszę pana — burknęła do mikrofonu, a Jordan zamrugał ze zdumienia. W zakładzie nikt nigdy nie zwracał się do Hawke’a per „proszę pana”, chyba że był na niego wściekły. Ale nikt nigdy nie wściekał się na Hawke’a. Zawsze kierowali swoją wściekłość w inną stronę. Zawsze.

Mayleen wyszła z budki.

— To twoja robota, Jordan?

— Tak.

— Po co? — niemalże splunęła tym pytaniem, a Jordan wreszcie (wreszcie! Hawke twierdzi, że zbyt trudno wpada w gniew) poczuł jak jego własna twarz tężeje.

— Czy to powinno cię obchodzić, Mayleen?

— Wszystko, co się dzieje w tym zakładzie, powinno mnie obchodzić — odpowiedziała Mayleen i to była święta prawda. Hawke sprawił, że to była prawda dla wszystkich ośmiuset pracowników.

— Nie chcemy tu takich jak ona.

— Wygląda na to, że Hawke chce.

— Pytałam cię: po co?

— Dlaczego jego nie spytasz?

— Pytam ciebie. Po co, do jasnej cholery?

Drogą zbliżała się ku nim chmura pyłu. Samochód. Jordan poczuł nagły przypływ paniki: czy ktoś powiedział jej, żeby nie przyjeżdżała tu samsungiem-chryslerem? Ale śmiało można było założyć, że sama o tym dobrze wiedziała. Zawsze wiedziała takie rzeczy.

— Zadałam ci pytanie, Jordan! — warknęła Mayleen. — Dlaczego pan Hawke zamierza wpuścić do naszego zakładu jedną z tamtych?

— Nie zadałaś mi pytania, tylko zażądałaś odpowiedzi. — Gniew rozpalił się na dobre, przepłaszając resztkę nieśmiałości. — Ale odpowiem ci, Mayleen, tylko ze względu na ciebie. Leisha Camden jest tutaj, bo poprosiła o pozwolenie na przyjazd, a pan Hawke wyraził zgodę.

— Tyle to sama widzę! Nie wiem tylko po co?

Samochód zatrzymał się przy bramie. Był wyposażony w broń i pełen ochroniarzy. Kierowca wysiadł, żeby otworzyć tylne drzwi samochodu. Nie był to samsung-chrysler.

— Po co? — powtórzyła Mayleen z taką nienawiścią, że nawet Jordan się zdumiał. Odwrócił się do niej. Wąskie usta wykrzywione złością, ale w oczach ukryty strach, który Jordan nauczył się już — od Hawke’a — rozpoznawać. To nie był strach przed żywymi ludźmi, lecz przed uwłaczającymi wyborami, których trzeba dokonywać na co dzień: dwa dolary na pół paczki papierosów czy na parę ciepłych skarpet? Fryzjer czy dodatkowa porcja mleka dla dzieci, poza przydziałem z opieki społecznej? To nie był lęk przed głodem, bo taki nie istniał w kraju, który zbudował swą potęgę gospodarczą na taniej energii, ale przed niemożnością korzystania z owoców tej potęgi. Przed zepchnięciem do pośledniejszej klasy, która nie ma prawa do najważniejszej oznaki godności dorosłego człowieka — pracy. Przed własnym pasożytnictwem. Gniew opuścił Jordana; ze smutkiem obserwował, jak znika. Złość wiele ułatwia. Najłagodniej jak tylko potrafił odezwał się do Mayleen: