— Leisha Camden znalazła się tutaj, bo jest siostrą mojej matki. Moją ciotką.
Zastanawiał się, jak długo przyjdzie Hawke’owi za to pokutować.
— Zatem każdy skuter powstaje jako efekt szesnastu operacji na taśmie montażowej? — pytała Leisha.
— Tak — odparł Jordan.
Stali otoczeni ochroniarzami Leishy — każdy w kapeluszu i ciemnych okularach — przyglądając się stanowisku 8-E. Przy dwunastu skuterach kłębiło się trzech pracowników, którzy w swoim zapale zdawali się kompletnie ignorować gości. Zapał ten sam w sobie bardziej był godzien podziwu niż jego wyniki. Ale Leisha z pewnością doskonale o tym wie.
Pół roku temu w Kalifornii, podczas osiemnastych urodzin jego młodszej siostry, Leisha tak go wypytywała o fabrykę, że wiedział — czuł w kościach — iż w końcu spróbuje się wprosić. Natomiast zupełnie nie spodziewał się, że Hawke jej na to pozwoli.
— Myślałam, że pan Hawke się do nas przyłączy. W końcu to do niego przyjechałam — mówiła teraz.
— Kazał mi przyprowadzić cię później do swojego biura. Za grubym szkłem maski ochronnej na twarzy Leishy pojawił się uśmiech.
— Pokazuje mi, gdzie moje miejsce?
— Chyba tak — odparł ponuro Jordan. Nie znosił, kiedy Hawke, jak zawsze nieprzewidywalny, zniżał się do odgrywania ważniaka. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł na ramieniu dłoń Leishy.
— Niech ci nie będzie przykro z mojego powodu, Jordanie. W końcu ma do tego prawo.
Cóż mógł na to odpowiedzieć? Koniec końców chodziło głównie o to, kto do czego ma prawo. Kto co ma, jak to otrzymał i dlaczego.
Jordan jakoś nie czuł, że ma prawo prezentować własną opinię w tej sprawie. Przecież sam nie był nawet pewien, kto ma jakie prawa w jego własnej rodzinie.
Związki między jego matką a ciotką były dość niezwykłe. A może bardziej pasowałoby tu określenie „nieco wymuszone”. Choć nie do końca. Leisha odwiedzała rodzinę Watrous w Kalifornii tylko przy różnych odświętnych okazjach; Alice nie jeździła do Chicago nigdy. A mimo to Alice, która była pasjonatką uprawiania ogródka, codziennie posyłała do mieszkania Leishy bukiet wyhodowanych przez siebie kwiatów, wydając na to nieprzytomne, według Jordana, sumy. A same kwiaty to były najzwyklejsze w świecie ogrodowe byliny: floksy, słoneczniki, liliowce i nagietki, jakie Leisha mogłaby równie dobrze kupić za kilka dolarów na ulicach Chicago.
— Czy ciocia Leisha nie woli przypadkiem egzotycznych szklarniowców? — zapytał kiedyś Jordan.
— Woli — odparła z uśmiechem jego matka.
Leisha zawsze przywoziła Jordanowi i jego siostrze, Moirze, fantastyczne prezenty: młodzieżowe zestawy elektroniczne, teleskopy, sieciowe gry giełdowe. Alice zawsze sprawiała wrażenie, że jest uszczęśliwiona prezentami na równi z dziećmi. Niemniej kiedy Leisha zaczynała pokazywać siostrzeńcom jak z nich korzystać — jak nastawiać azymut i ostrość w teleskopie, jak rysować japońskie literki na papierze ryżowym — Alice zawsze wychodziła z pokoju. Po jakimś czasie Jordan zaczynał niekiedy żałować, że nie wychodzi i Leisha, że nie zostawi ich w spokoju, żeby mogli przeczytać instrukcję obsługi. Leisha tłumaczyła zbyt szybko, zbyt długo, zbyt zawile i denerwowała się, kiedy Jordan z Moirą nie byli w stanie od razu wszystkiego zapamiętać. I nie miało przy tym znaczenia, że ciocia Leisha wyraźnie złościła się na samą siebie, nie na nich. Jordan i tak czuł się głupcem.
— Leisha robi wszystko po swojemu — mawiała wtedy Alice — a my po swojemu.
A już najdziwaczniejsze ze wszystkiego było to Stowarzyszenie Bliźniąt, do którego należała Alice. Kiedy dowiedziała się o nim Leisha, najpierw sprawiała wrażenie zgorszonej, potem smutnej, na końcu wściekłej. Alicja pracowała tam ochotniczo przez trzy dni w tygodniu. Stowarzyszenie prowadziło ewidencję bliźniąt, które potrafiły komunikować się ze sobą z wielkiej odległości, które wiedziały, o czym myśli to drugie, które cierpiały, kiedy to drugie miało jakieś problemy. Stowarzyszenie zajmowało się także badaniem par bliźniąt w przedszkolach, żeby śledzić różnicowanie się ich osobowości. Takie pomieszanie parapsychologii, postrzegania pozazmysłowego i metod naukowych zdumiewało nawet Jordana, wówczas siedemnastoletniego.
— Ciocia Leisha mówi, że większość twoich przypadków postrzegania pozazmysłowego da się wytłumaczyć za pomocą statystyki występowania zbiegów okoliczności. Poza tym wydawało mi się, że nie jesteście bliźniętami jednojajowymi!
— Bo nie jesteśmy — odrzekła Alice.
W ciągu ostatnich dwóch lat Jordan często widywał się z ciotką, nie wspominając o tym matce. Leisha była Bezsenną — ekonomicznym wrogiem. Była także prawa i hojna, z głową pełną idealistycznych wizji. A to wprawiało go w zakłopotanie.
Bardzo wiele spraw wprawiało go w zakłopotanie.
Zwiedzanie zakładu trwało ponad godzinę. Jordan starał się patrzeć na wszystko oczyma Leishy: ludzie zamiast obniżających koszty automatów, wykrzykiwane na linii sprzeczki, huczący z głośników rock. Części zamienne, odrzucone przez Inspekcję Kontroli Jakości, powpychane byle jak do brudnych kartonów. Czyjaś kopnięta w kąt, nadgryziona kanapka.
Kiedy w końcu Jordan zaprowadził Leishę do biura Hawke’a, tamten podniósł się ciężko zza swojego ogromnego, topornego biurka.
— Pani Camden. Co za zaszczyt.
— Witam, panie Hawke.
Wyciągnęła ku niemu dłoń. Hawke uścisnął ją, a Jordan zauważył, że ciotka lekko się wzdrygnęła. Ludzie, którzy spotykali Calvina Hawke’a po raz pierwszy, zwykle się lekko wzdrygali. Dopiero w tej chwili Jordan zdał sobie sprawę, że przez cały czas zastanawiał się, czy tak będzie i z Leisha. Chodziło nie tyle o potężną sylwetkę Hawke’a, co o pewną konfundującą ostrość jego rysów: zakrzywiony nos, kości policzkowe sterczące jak dłuta, świdrujące czarne oczka, a nawet naszyjnik z wyostrzonych wilczych kłów, odziedziczony po praprapradziadku — góralu, który poślubił trzy indiańskie kobiety i zabił trzy setki śmiałków. Tak przynajmniej twierdził Hawke. Czy dwustu-letnie zęby — zastanawiał się Jordan — mogą być nadal równie ostre co niegdyś?
Tylko jeśli należą do Hawke’a.
Leisha uśmiechnęła się, podnosząc wzrok na Hawke’a — o głowę wyższego, choć przecież sama była bardzo wysoka — i powiedziała:
— Dziękuję, że pozwolił mi pan przyjechać. — A kiedy Hawke się nie odezwał, dorzuciła bez owijania w bawełnę: — A właściwie dlaczego?
Udał, że zadała całkiem inne pytanie.
— Jest tu pani całkowicie bezpieczna, nawet bez tych pani goryli. W moich zakładach nie kultywujemy bezpodstawnej nienawiści.
Jordan przypomniał sobie Mayleen, ale nie odezwał się. Przy ludziach nie należało przeciwstawiać się Hawke’owi.
— Cóż za interesujące zastosowanie dla słowa „bezpodstawny”, panie Hawke. Prawo nazywa takie zastosowanie insynuacją. Ale skoro już tu jestem, chciałabym zadać panu kilka pytań, jeśli wolno.