Ong skrzywił się nieznacznie. Nie znosił, kiedy przesadnie upraszczała. Albo może nie mógł znieść jej beztroski. Gdyby to Marsteiner przedstawiał problem, nie byłoby mowy o żarłoku przedssaczym.
— A co z potrzebą marzeń sennych? — zapytał Camden.
— Nie są niezbędne. To atawistyczny mechanizm bombardujący korę mózgową impulsami, które mają utrzymać ją w stanie półczuwania na wypadek, gdyby zaatakował jakiś drapieżnik. Czuwanie spełnia tę rolę znacznie lepiej.
— Dlaczego więc od razu nie wytworzyliśmy stanu stałej czujności? Już u zarania ewolucji?
Sprawdzał ją. Susan posłała mu szeroki uśmiech. Ubawiła ją ta czelność.
— Już panu mówiłam. Sen stanowił zabezpieczenie przed drapieżnikami. Ale kiedy atakuje współczesny drapieżnik — powiedzmy, jakiś inwestor skrzyżno-granicznych atoli danych — bezpieczniej jest nie spać.
— A wysoki procent snu paradoksalnego u płodów i niemowląt? — strzelił Camden.
— To wciąż ten sam poewolucyjny kac. Mózgowie rozwija się równie dobrze bez niego.
— A regeneracja tkanki nerwowej, która zachodzi w czasie snu wolnofalowego?
— Rzeczywiście, zachodzi. Ale równie dobrze może zachodzić i w czasie czuwania, jeżeli odpowiednio przystosujemy DNA. O ile nam wiadomo, sprawność tkanki nerwowej na tym nie ucierpi.
— A wydzielanie enzymu wzrostowego, które w największym nasileniu występuje w czasie snu wolnofalowego?
— Zachodzi i w czasie czuwania. — Susan spojrzała na Camdena z autentycznym podziwem. — Genetyczne korekty wiążą je z innymi czynnościami szyszynki.
— A jeśli chodzi…
— O efekty uboczne? — wtrąciła szybko pani Camden. Kąciki jej ust wyraźnie opadły. — Jakie są te cholerne skutki uboczne?
Susan odwróciła się w stronę Elizabeth Camden. Zupełnie o niej zapomniała. Młoda kobieta wpatrywała się w nią, krzywiąc usta.
— Cieszę się, że pani o to pyta, pani Camden. Skutki uboczne, oczywiście, istnieją. — Susan przerwała na chwilę; miała niezłą zabawę. — Na tle swoich rówieśników dzieci, które nie muszą spać, a którym nie podwyższano genetycznie IQ, są inteligentniejsze, lepiej radzą sobie z rozwiązywaniem problemów i są o wiele bardziej radosne.
Camden wyjął papierosa. Fakt, że jest niewolnikiem tego archaicznego i obrzydliwego nałogu zaskoczył Susan. Po chwili jednak zorientowała się, że Roger Camden wykonał ten ostentacyjny popis, żeby odwrócić uwagę od własnych uczuć. Miał złotą zapalniczkę z monogramem, niewinnie zbytkowną.
— Pozwolą państwo, że wyjaśnię to bliżej — ciągnęła Susan. — W czasie snu paradoksalnego kora mózgowa jest nieustannie bombardowana przypadkowymi impulsami nerwowymi. Marzenia senne występują dlatego, że nieszczęsna, napastowana kora za pomocą wywoływanych obrazów i wspomnień usiłuje nadać tym impulsom jakiś sens. Czynność ta pochłania ogromne ilości energii. Jeżeli oszczędzić mu tego wysiłku, mózg będzie się zużywał znacznie wolniej, a dzięki temu lepiej będzie sobie radził z bodźcami płynącymi z rzeczywistości. Stąd wynika wyższa inteligencja i większa zdolność rozwiązywania problemów. Co więcej, już od sześćdziesięciu lat wiadomo lekarzom, że środki antydepresyjne, które wpływają na poprawę nastroju, działają podobnie: eliminują całkowicie fazę snu paradoksalnego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat udowodniono, że proces ten działa w obie strony: jeżeli wyeliminujemy fazę snu paradoksalnego, ludzie przestają wpadać w depresję. Nie sypiające dzieci są wesołe, wylewne… radosne. Tak, to słowo pasuje tu najlepiej.
— Jakim kosztem? — spytała ostro pani Camden.
— Żadnym. Nie wykryliśmy żadnych negatywnych skutków ubocznych.
— Jak dotąd.
Susan wzruszyła ramionami.
— Jak dotąd.
— Ale najstarsze ma dopiero cztery lata!
Ong i Krenshaw przyglądali się jej uważnie. Susan zdołała uchwycić moment, kiedy pani Camden zdała sobie z tego sprawę. Opadła z powrotem na fotel i szczelnie otuliła się futrem. Jej twarz znów przybrała nieokreślony wyraz.
Camden nawet nie spojrzał na żonę. Wydmuchnął obłoczek tytoniowego dymu.
— Wszystko odbywa się jakimś kosztem, doktor Melling.
Susan spodobał się sposób, w jaki wymawiał jej nazwisko.
— Na ogół tak. Szczególnie, jeśli chodzi o modyfikacje genetyczne. Ale mówię panu uczciwie, że tym razem nic takiego nie udało nam się wykryć, pomimo wielu starań. — Uśmiechnęła się, spoglądając mu prosto w oczy. — Czy naprawdę nie może pan uwierzyć, że ten jeden, jedyny raz wszechświat podarował nam coś tak doskonale i absolutnie pozytywnego, coś, co może stać się ogromnym krokiem naprzód, bez żadnych ukrytych kar?
— To nie wszechświat, a raczej intelekt ludzi takich jak pani — powiedział Camden, zaskakując Susan jeszcze bardziej niż dotąd. Ich spojrzenia spotkały się. Zakłuło ją w piersiach.
— Sądzę, że filozofia wszechświata pozostaje na razie poza kręgiem naszych zainteresowań — odezwał się Ong. — Panie Camden, jeśli nie ma pan więcej pytań natury medycznej, możemy powrócić do kwestii prawnych, które poruszyli pani Sullivan i pan Jaworski. Dziękuję pani, doktor Melling.
Susan skinęła mu głową. Już nie spojrzała więcej na Camdena, lecz wiedziała doskonale, co mówił, i że był tuż obok.
Dom wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała: wielki prawie Tudor nad wodami Michigan, na północ od Chicago. Od bramy aż do samej rezydencji posiadłość porastały gęsto drzewa, zaś od strony jeziora pozostawiono otwartą przestrzeń. Uśpioną trawę pstrzyły łatki śniegu. Instytut Biotechniki współpracował z Camdenami już od czterech miesięcy, ale Susan była tu po raz pierwszy.
Kiedy szła w stronę domu, usłyszała za plecami nadjeżdżający samochód. Jakaś ciężarówka pięła się krętym podjazdem prowadzącym do służbowego wejścia. Jeden z mężczyzn nacisnął dzwonek, drugi zaczął zdejmować z platformy opakowany w plastyk kojec dla dziecka. Biały w różowe i żółte króliczki. Susan na chwilę przymknęła powieki.
Camden otworzył jej osobiście. Widziała, że usiłuje ukryć lęk.
— Trzeba było dać znać, Susan. Wyjechałbym po panią do miasta.
— Nie chciałam, żeby pan po mnie przyjeżdżał. Czy zastałam panią Camden?
— Tak, jest w salonie.
Poprowadził ją do przestronnego pomieszczenia z kamiennym kominkiem. Umeblowano je w stylu rustykalno-angielskim. Na ścianach wisiało mnóstwo rycin z podobiznami psów i łodzi, a wszystko o pół metra za wysoko. Wyglądało na to, że Elizabeth Camden urządzała pokój osobiście. Kiedy Susan weszła, tamta nawet nie uniosła się z fotela.