Leisha westchnęła. Lincoln nigdy nie stał na tle płonącego miasta. W tym okresie życia, który opisała w swej książce, nosił brodę. A sama książka była starannym studium przemówień Lincolna w świetle Konstytucji, nie w świecie pól bitewnych. Nic w niej nie płonęło. Nic nie wywoływało grymasów.
Przesunęła palcami po wytłoczonym na okładce nazwisku: ELIZABETH KAMINSKY.
— Po co to? — spytała Alice w swój zwykły bezpośredni sposób, kiedy zobaczyła książkę.
— Czy to nie jest oczywiste? — odpowiedziała wtedy Leisha. — Już moje sprawy sądowe przyczyniają mi dosyć niepotrzebnego rozgłosu. Chcę, żeby książka zyskała oddźwięk czysto naukowy, jeżeli jest go warta, a nie…
— Tyle to sama rozumiem — wypaliła Alice. — Ale dlaczego akurat taki pseudonim?
Wtedy Leisha nie znalazła odpowiedzi. Tydzień później przyszło jej coś do głowy, ale było już po jej krótkiej, sztywnej wizycie w Kalifornii i nie miała z kim podzielić się swoją myślą. Chciała nawet od razu zadzwonić, ale w Chicago była akurat czwarta w nocy, w Moro Bay około drugiej, więc Alice i Beck z całą pewnością już spali. Zresztą, ona i Alice dzwoniły do siebie niezmiernie rzadko.
Z powodu tego, co Lincoln powiedział w 1864 roku, Alice. W połączeniu z faktem, że mam teraz czterdzieści trzy lata, tyle samo, ile miał nasz ojciec, kiedy się urodziłyśmy, oraz dlatego, że nikt, nawet ty, nie wierzy, że mam już tego wszystkiego serdecznie dość.
Tak miała powiedzieć.
Ale prawdą jest, że najpewniej i tak nie powiedziałaby tego Alice — ani w Chicago, ani w Kalifornii. Nie wiedzieć dlaczego wszystko, co mówiła do Alice, z lekka trąciło pompatycznością. A wszystko, co siostra mówiła jej — na przykład te mistycyzujące nonsensy o Stowarzyszeniu Bliźniąt — wydawało się Leishy dziurawe jak rzeszoto pod względem logiki myślenia i wywodu. Były jak dwoje ludzi, którzy próbują rozmawiać w obcych dla siebie językach.
Dwadzieścia lat temu przez jedną chwilę wydawało się, że między nimi ułoży się inaczej. Ale teraz…
Na całej Ziemi żyło dwadzieścia dwa tysiące Bezsennych, z czego 95% w samych Stanach Zjednoczonych. Z tego dalsze 80% zamknęło się w Azylu. A ponieważ prawie wszystkie bezsenne dzieci poczynały się teraz naturalnie, a nie in vitro, większość Bezsennych rodziła się w obrębie Azylu. Rodzice z całego kraju nadal kupowali inne genetyczne modyfikacje: podwyższony IQ, wzmocniony system immunologiczny, wysokie kości policzkowe — wszystko, co tylko pozostawało w zgodzie z prawem, każdą — jak wydawało się Leishy — błahostkę. Ale już nie bezsenność. Genetyczne alteracje były drogie — dlaczego więc fundować ukochanemu dziecku za wielkie pieniądze życie wypełnione walką z fanatyzmem, uprzedzeniami, pełne fizycznych zagrożeń? Stanowczo lepiej wybrać genomodyfikację, która się już przyjęła. Nadzwyczaj piękne lub inteligentne dzieci mogą spotkać się w życiu z naturalną zawiścią, ale nie z jadowitą nienawiścią. Nie traktowano ich jak odmiennej rasy, nieustannie spiskującej, pociągającej za ukryte sznurki, z której reszta bez ustanku szydzi i której się boi. Bezsenni, jak napisała kiedyś Leisha w którejś z ogólnokrajowych gazet, są dla dwudziestego pierwszego wieku tym, czym Żydzi byli dla wieku czternastego.
Dwadzieścia lat potyczek prawnych mających zmienić ten stan rzeczy i wszystko pozostało jak było.
— Mam dość — powiedziała głośno na próbę. Pilot nawet się nie odwrócił; nie był szczególnie rozmowny. Dwa tysiące stóp pod nimi nadal przesuwały się wzgórza.
Leisha rozłożyła przybory do pracy. Nic dobrego nie wyniknie z tego, że się ma dość — czy to przykrego rozdźwięku między nią a Alice, czy to Calvina Hawke’a, z którym niedawno musiała się zmagać, czy w końcu Azylu, z którym zmagania ma jeszcze przed sobą. Wszystko to przecież nie zniknie. Tymczasem więc mogłaby przynajmniej poświęcić kilka chwil na pracę. Czekają ją jeszcze trzy godziny lotu do stanu Nowy Jork, a potem jeszcze dwie z powrotem do Chicago — w sam raz, żeby przygotować się do sprawy Calder przeciwko Zakładom Metalurgicznym Hansen. W Chicago czekają spotkanie z klientem o szesnastej, o osiemnastej ma złożyć poświadczenie, o dwudziestej spotkać się z kolejnym klientem, a później przez resztę nocy będzie się przygotowywać do jutrzejszego procesu. Mogłaby jakoś to wszystko poukładać.
Prawo to jedyna rzecz, której nigdy nie miewała dość. Pomimo dwudziestu lat pełnych gówna, jakie nierozerwalnie wiąże się z praktykowaniem prawa — nadal w nie wierzyła. Społeczeństwo z dobrze funkcjonującym, nie skorumpowanym (naturalnie, w granicach rozsądku — do, powiedzmy, jakichś 80%) systemem sądownictwa było społeczeństwem, które nadal mogło wierzyć w swe podstawy.
W nieco radośniejszym nastroju zabrała się Leisha za skomplikowaną kwestię domniemania faktycznego. Ale książka, nadal leżąca na siedzeniu obok, ciągle ją rozpraszała, przywołując na pamięć pytanie Alice i nie wypowiedzianą odpowiedź.
W kwietniu 1864 roku Lincoln napisał list do mieszkańca Kentucky, A.G. Hodgesa. Stany północne były oburzone rasistowską masakrą czarnych żołnierzy pod Fort Pillow, skarbiec federacji był niemal pusty, a wojna kosztowała Unię niemal dwa miliony dolarów dziennie. Co dzień Lincoln bywał obrzucany inwektywami przez prasę, co tydzień musiał staczać batalie z Kongresem. W następnym miesiącu Grant miał stracić dziesięć tysięcy żołnierzy pod Cold Harbor i jeszcze więcej pod Spotsylvania Courthouse. Lincoln napisał wtedy do Hodgesa: Nie twierdze wcale, że panuje nad sytuacją — przeciwnie, przyznaje otwarcie, że sytuacja zapanowała nade mną.
Leisha cisnęła książkę pod siedzenie fotela i pochyliła się nad komputerem, szukając oparcia w prawie.
Jennifer Sharifi uniosła czoło znad ziemi, wdzięcznie podniosła się z klęczek, a potem pochyliła się, żeby zwinąć swój modlitewny dywanik. Ostra górska trawa była trochę mokra, pogięte źdźbła przylgnęły do spodniej strony dywanu. Trzymając go z dala od białych fałd swej abaji, Jennifer szła przez niewielką leśną polankę w stronę helikoptera. Wiatr poruszał leciutko jej długimi, luźno puszczonymi czarnymi włosami.
W górze zobaczyła przelatujący niewielki samolot. Nachmurzyła się — Leisha Camden już jest. Jennifer natomiast była spóźniona.
A niech sobie poczeka. Albo niech się nią zajmie Richard. Jennifer od początku jej tu nie chciała. Dlaczego niby Azyl miałby witać z otwartymi ramionami kobietę, która przy każdej okazji występowała przeciwko niemu? Nawet Koran w swojej osobliwej preglobalno-sieciowej prostocie mówił: Ktokolwiek wystąpi przeciw tobie, uczyń z nim tak, jak on uczynił z tobą.
Mały samolot ze znakiem firmowym Baker Enterprises zniknął za drzewami.
Jennifer wsiadła do helikoptera z umysłem wypełnionym myślami o zadaniach, jakie miała wykonać przez resztę dzisiejszego dnia. Gdyby nie pociecha i spokój, jakie odnajdywała w porannej i popołudniowej modlitwie, nie zdołałaby pewnie przebrnąć przez niektóre dni swego życia. „Ale przecież ty nie jesteś wierząca — powiedział kiedyś z uśmiechem Richard — nie jesteś nawet religijna”. Jennifer nawet nie próbowała mu wyjaśnić, że nie chodzi tu o wiarę natury religijnej. Sama wola wiary tworzyła własną moc, własną wiarę i, na koniec, swoją własną wolę. Przez praktykowanie wiary — nieważny rytuał — można było powołać do życia obiekt tej wiary. Wyznawca staje się Stwórcą.
— Wierzę — powtarzała Jennifer każdego ranka i każdego popołudnia, klęcząc na trawie, wśród opadłych liści lub na śniegu. — Wierzę w Azyl.
Osłoniła dłonią oczy i spróbowała dojrzeć samolot Leishy. Jego lot śledziły, jak przypuszczała, zarówno czujniki Langdona, jak i lasery przeciwlotnicze. Poderwała helikopter w górę i poleciała tuż pod kopułą pola Y.