— Pracuję dla prywatnego zakładu badawczego, pani Camden. Zakład Biotechniki Samplice. Opracowujemy ulepszenia do modyfikacji i modelowania genetycznego. Sprzedajemy nasze produkty większym placówkom, które dokonują genomodifikacji in vitro. Opracowaliśmy szczegóły procedury Pastana do uzyskiwania nadnaturalnie ostrego słuchu.
Leisha niezobowiązująco pokiwała głową — nadnaturalnie ostry słuch zawsze wydawał się jej potwornym pomysłem. Korzyści płynące z tego, że słyszy się słowo szepnięte w sąsiednim budynku zdecydowanie traciły na znaczeniu, kiedy ktoś w tym samym budynku zaczął słuchać death-metalu. Dzieci z N-słuchem przechodziły operację wszczepiania regulatorów natężenia dźwięku już w wieku dwóch miesięcy.
— Samplice pozostawia swoim pracownikom dużą swobodę ruchów. — Walcott przerwał na chwilę, zakaszlał jakby na próbę i tak cienko, że Leisha odruchowo pomyślała o kaszlącym duchu. — Twierdzą, iż mają nadzieję, że pewnego dnia wpadniemy na coś wspaniałego, ale prawda przedstawia się tak, że zakład jest w stanie przeraźliwej dezorganizacji i nikt nie ma pojęcia, w jaki sposób nadzorować prace badawcze. Jakieś dwa lata temu poprosiłem o pozwolenie na badania nad pewnym rodzajem peptydów powiązanych z bezsennością.
— Można by pomyśleć, że nic, co ma jakikolwiek związek z bezsennością, nie pozostało dotąd nie zbadane — stwierdziła sucho Leisha.
Walcottowi słowa te najwyraźniej wydały się zabawne. Wydał z siebie zduszony chichot, odwinął z krzesła chude nogi i okręcił je jedną wokół drugiej.
— Większość ludzi tak właśnie mogłaby pomyśleć. Ale ja pracowałem nad peptydami dorosłych Śpiących, stosując pewne nowe podejścia, których pionierem był Institut Technique de Lyons. Konkretnie Gaspard-Thiereux. Zna pani jego prace?
— Słyszałam o nim.
— Pewnie nie wie pani o jego nowym podejściu. To najświeższe badania. — Walcott zaplątał palce we włosy i szarpnął. Zarówno ręka, jak i włosy wyglądały jakoś tak bezcieleśnie. — Powinienem był zacząć od pytania, czy to biuro jest wystarczająco zabezpieczone?
— Absolutnie — odparła Leisha. — Inaczej by pana w nim nie było.
Walcott tylko pokiwał głową — najwyraźniej nie należał do tych Śpiących, którzy czuli się urażeni z powodu zabezpieczeń chroniących Bezsennych.
— Powiem krótko: wydaje mi się, że znalazłem sposób na to, żeby wywołać bezsenność u dorosłych, którzy urodzili się Śpiącymi.
Dłonie Leishy przesunęły się, żeby podnieść… Co właściwie? Zatrzymały się. Leisha zapatrzyła się na nie.
— Żeby…
— Nie wszystkie problemy zostały już rozpracowane — tu Walcott wdał się w skomplikowane zagadnienia produkowania zmodyfikowanych peptydów, synaps neuronowych i zapisu cech redundantnych w spirali DNA, których to rozważań Leisha absolutnie nie była w stanie śledzić. Siedziała w milczeniu, a w tym czasie wszechświat zaczął przybierać zupełnie inny kształt.
— Doktorze Walcott… jest pan pewien?
— Redundantnej transferencji lizyny?
— Nie. Tego, że potrafi pan wywołać bezsenność u Śpiących.
Walcot przeciągnął po włosach drugą ręką.
— Nie, oczywiście, że nie jesteśmy pewni. Skąd mamy brać tę pewność? Do przeprowadzenia koniecznych obserwacji potrzebujemy eksperymentów, dodatkowych replikacji, że nie wspomnę o finansowaniu…
— Ale teoretycznie może pan to zrobić?
— Ach, teoretycznie — skwitował Walcott, co nawet oszołomionej Leishy wydało dziwną, jak na naukowca, reakcją. Wyglądało na to, że Walcott jest zagorzałym pragmatykiem. — Tak, teoretycznie bylibyśmy w stanie to przeprowadzić.
— Ze wszystkimi efektami ubocznymi? Nie wyłączając długowieczności?
— No cóż, to właśnie jest jedna z tych rzeczy, których jeszcze nie wiemy. Cała ta sprawa to jeszcze bardzo ogólny zarys. Ale zanim zaczniemy prowadzić bardziej zaawansowane prace, potrzebujemy prawnika.
To ostatnie zdanie obudziło czujność Leishy. Coś tu było nie tak.
— Dlaczego przyszedł pan do mnie sam, panie Walcott? Z całą pewnością sytuacja prawna tych badań zależy w całości od Samplice, a jestem pewna, że zakład ma swoich doradców.
— Dyrektor Lee nie wie, że tutaj jestem. Zamierzam działać na własną rękę. Potrzebuję prawnika dla siebie.
Leisha podniosła z biurka przycisk do papierów — z pewnością to była właśnie ta rzecz, po którą sięgały przed chwilą jej ręce — obróciła go w dłoniach raz i drugi, musnęła palcami. Za głową Walcotta płonęło blaskiem matowe okno.
— Kiedy tylko zdałem sobie sprawę, dokąd może nas zaprowadzić ten kierunek badań, razem z moim asystentem usunęliśmy wszelkie dane z komputerów. Całkowicie. Nie zostawiliśmy żadnych śladów w sieci zakładu, nie prowadziliśmy symulacji inaczej jak tylko na wolno stojących komputerach, co wieczór kasowaliśmy całe programy, zabierając ze sobą tylko wydruki — całą dokumentację postępu prac zabieraliśmy ze sobą do domu w przenośnych sejfach. Każdy po jednym egzemplarzu. Nikomu nie powiedzieliśmy nad czym pracujemy, nawet dyrektorowi.
— Ale dlaczego, panie doktorze?
— Ponieważ Samplice to spółka akcyjna, a sześćdziesiąt dwa procent udziałów przypada na dwa fundusze wzajemne, oba pod kontrolą Bezsennych. Jeden to Fundusz Powierniczy Canniston, drugi ma umowę handlową z Azylem. Proszę mi wybaczyć zbytnią otwartość, pani Camden, a także motywy, które mną powodują, ale dyrektor Lee nie jest człowiekiem, który budziłby jakieś szczególne zachwyty. Bywał już posądzany — choć nigdy oficjalnie oskarżony — o złe gospodarowanie funduszami zakładu. Mój asystent i ja obawialiśmy się, że gdyby wszedł w kontakt z kimś z Azylu, kto nakazałby mu przerwanie badań albo coś w tym rodzaju… Na początku ja i mój asystent mieliśmy tylko niejasny przebłysk. Na tyle szalony, że nie wiedzieliśmy, czy będziemy w stanie zainteresować swoim pomysłem któryś z szanowanych zakładów badawczych. Prawdę mówiąc, nadal nie jesteśmy pewni. To w dalszym ciągu tylko teoria. A Azyl jest w stanie wydać ogromne pieniądze na to, żeby całą sprawę zdusić w zarodku…
Leisha roztropnie pozostawiła to bez odpowiedzi. — No tak. Jakieś dwa miesiące temu przytrafiło się nam coś szczególnego. Wiedzieliśmy, rzecz jasna, że sieć Samplice nie jest wystarczająco zabezpieczona — bo która jest, realistycznie patrząc? Dlatego właśnie z niej nie korzystaliśmy. Ale Timmy i ja — Timmy to mój asystent, doktor Timothy Herlinger — nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ludzie przeglądają sieci nie tylko pod kątem tego, co w nich jest, ale i tego, czego w nich nie ma. A wygląda na to, że tak właśnie robią. Ktoś spoza zakładu musiał rutynowo porównywać dane w sieci z listą pracowników, bo kiedy Timmy i ja weszliśmy pewnego ranka do naszego laboratorium, na monitorze komputera czekała na nas następująca notatka: A czym, do cholery, wy się chłopcy zajmowaliście przez ostatnie dwa miesiące?
— Skąd pan wie, że to był ktoś spoza zakładu, a nie uszczypliwa notka od dyrektora, który w końcu we wszystkim się połapał?
— Bo nasz dyrektor nie połapałby się nawet, że ma wrzód na własnym tyłku — odparł Walcott, po raz kolejny ją zaskakując. — Ale to nie jest właściwy powód. Notatkę podpisano: Akcjonariusz. Lecz najbardziej poruszył nas fakt, że zostawiono ją na wolno stojącym komputerze, który nie ma absolutnie żadnych telepołączeń. Nawet przewodów elektrycznych. To IBM na energię Y, który korzysta bezpośrednio z własnych stożków. A laboratorium było zamknięte.
Leisha poczuła pieczenie w żołądku.
— A zapasowe klucze?