Выбрать главу

— A powinnam?

— Jasne, że nie — zaśmiał się. — O czym to Leisha Camden miałaby rozmawiać z przywódcą związkowym bandy podrzędnych kretynów, którzy jak żywe trupy marnują jedną trzecią życia na bezproduktywność?

— Nigdy nie myślałam w ten sposób o Śpiących — powiedziała obojętnie.

— Doprawdy? Ma ich pani za równych sobie? Czy wie pani, co Abraham Lincoln mówił na temat równości, pani Camden? Wydała pani książkę na temat jego poglądów na Konstytucję, czy nie tak? Pod pseudonimem Elizabeth Kaminsky.

Nie odpowiedziała. Za to Jordan rzucił:

— Dosyć tego, Hawke.

— Lincoln mówił o człowieku, któremu odmówiono równości w sferze ekonomicznej: „Kiedy zepchnęliście go na dno i sprawiliście, że stało się niemożliwe, aby żył inaczej jak tylko na podobieństwo dzikiego zwierzęcia; kiedy zgasiliście w nim płomień duszy i umieściliście tam, gdzie promyk nadziei zdmuchnięto jak wśród ciemnych czeluści potępieńców, czyż możecie być pewni, że demon, którego obudziliście, nie obróci się przeciwko wam i nie rozedrze was na strzępy?”

— A wie pan, co na temat rewolucji mówi Arystoteles? „Równi powstają, aby stać się wyższymi. Z takiego to stanu umysłu biorą początek rewolucje”.

Rysy twarzy Hawke’a zaostrzyły się nagle. Jordanowi wydało się, że jego wystające kości jeszcze bardziej wysunęły się do przodu, a w oczach coś nagle błysnęło. Otworzył usta, ale rozmyślił się, uśmiechnął się tajemniczo, po czym bez słowa odszedł.

— Przepraszam cię, Jordanie. Na przyjęciu to niewybaczalne. Chyba za bardzo przywykłam do sali rozpraw.

— Wyglądasz okropnie — rzucił znienacka Jordan. — Bardzo wychudłaś. Masz zmarszczki na szyi i wpadniętą twarz.

— Wyglądam stosownie do wieku — odpowiedziała Leisha z rozbawieniem. Co ją tak rozbawiło? Może to nie Bezsennych, a kobiet Jordan nie potrafi zrozumieć? Odwrócił głowę w kierunku pomostu, żeby poszukać wzrokiem malutkich błyskotek, które Stella Bevington nosiła w swoich rudych włosach.

Leisha pochyliła się i złapała go za nadgarstek.

— Jordanie… Czy kiedykolwiek żałowałeś, że nie możesz zostać Bezsennym?

Zapatrzył się w jej zielone oczy, tak różne od oczu Hawke’a. Nagle opuścił go cały jego dotychczasowy brak pewności.

— Tak, Leisho. Żałowałem. Wszyscy żałujemy. Ale nic nie możemy na to poradzić. To dlatego pracuję z Hawkiem nad zjednoczeniem wszystkich tych podrzędnych kretynów, którzy marnują na sen jedną trzecią życia. Bo nie mogę być tobą.

Z tyłu podeszła do nich Alice.

— Wszystko w porządku? — spytała, wodząc wzrokiem od syna do siostry. Miała swój zwykły, pełen ciepła wyraz twarzy, a ubrana była w obrzydliwą sukienkę z drogiego zielonego jedwabiu, która w najmniejszym stopniu nie tuszowała jej korpulentnej figury. Na szyi miała stary wisiorek, który podarował jej Beck. Kiedyś należał do jakiejś angielskiej księżniczki.

— W porządku — odrzekł Jordan, któremu nie przyszła do głowy żadna inna odpowiedź. Ku swemu zdumieniu zauważył, że matka jest lekko pijana.

— Leisho, czy mówiłam ci o najnowszym przypadku zarejestrowanym przez nasze Stowarzyszenie Bliźniąt? Bliźnięta były od urodzenia chowane osobno, ale kiedy jedno z nich złamało rękę, drugie tygodniami czuło ból w tej samej ręce i nie potrafiło określić dlaczego.

— Albo wydawało mu się, że odczuwało ból — odparła Leisha.

— Aaa — powiedziała tylko Alice, jakby Leisha odpowiedziała na zupełnie inne pytanie, a Jordan zobaczył w oczach matki głębię, jakiej dotąd w nich nie dostrzegał, tak samo mroczną jak głębia w oczach Calvina Hawke’a.

* * *

O poranku pustynia w Nowym Meksyku żarzyła się perłowym światłem. Ostro rysujące się cienie — błękitne, różowe i w innych jeszcze kolorach, jakich Leisha nawet sobie nie wyobrażała — pełzły przez rozległą pustkę jak żywe istoty. W oddali, na horyzoncie, wyraźnie i klarownie rysowały się kontury gór Sangre de Cristo.

— Pięknie, prawda? — zapytała Susan Melling.

— Nigdy nie przypuszczałam, że światło może tak wyglądać — odparła Leisha.

— Nie każdy lubi pustynię. Zwykle uważa się, że to bezludne pustkowie, zbyt wrogie człowiekowi, żeby mógł tu żyć.

— Ale ty ją lubisz?

— Tak, lubię — odrzekła Susan. — Czego chcesz, Leisho? Nie przyjechałaś ze zwykłą towarzyską wizytą. Targają tobą namiętności o sile huraganu. Utemperowanego huraganu. Poważne i natarczywe porywy bardzo zimnego powietrza.

Chcąc nie chcąc Leisha musiała się uśmiechnąć. Susan, obecnie siedemdziesięcioośmioletnia, rozstała się z pracą naukową, kiedy jej artretyzm znacznie się rozwinął. Przeprowadziła się do maleńkiej miejscowości w pobliżu Santa Fe; posunięcie to było dla Leishy niewytłumaczalną zagadką. Nie ma tu ani szpitala, ani kolegów po fachu, nie ma do kogo ust otworzyć. Susan mieszkała w skąpo umeblowanym domu o grubych ścianach z suszonej cegły, z którego dachu rozciągał się rozległy widok na pustynię i pewnie dlatego Susan używała go jako tarasu. Na szerokich pobielanych parapetach i kilku stolikach ułożyła wystawę kamieni, wypolerowanych do blasku przez wiatr, ustawiła wazony z dzikimi kwiatami o długich łodygach, a nawet porozkładała kości zwierząt, zbielałe na słońcu do takiej samej żarzącej bieli, jaką błyskał śnieg na dalekich szczytach gór. Kiedy po raz pierwszy obchodziła niespokojnie ten dom, Leisha uczuła niemal namacalną ulgę, zobaczywszy w gabinecie Susan terminal i aktualne czasopisma medyczne. Na temat swego odejścia Susan mówiła tylko: „Za długo pracowałam samym umysłem. Teraz szukam po omacku całej reszty”. Pod względem intelektualnym zdanie to było dla Leishy w pełni zrozumiałe — w końcu zawzięła się i przeczytała parę popularnych broszur o mistyce — ale pod każdym innym względem pozostawało dla niej niepojęte. Reszta czego właściwie? Nie miała ochoty wypytywać o to Susan, bo mogło się to okazać czymś na podobieństwo Stowarzyszenia Bliźniąt Alice: jakaś pseudopsychologia przebrana w szatki naukowości. Leisha chyba nie zniosłaby myśli, że wyrafinowany umysł Susan dał się uwieść oszukańczym pocieszeniom tanich szalbierstw. U Susan tego by nie zniosła.

Ale teraz Susan powiedziała:

— Wejdźmy do środka, Leisho. Jeszcze nie potrafisz docenić pustyni. Ciągle jesteś na to za młoda. Zrobię herbaty.

Herbata okazała się niezła. Siedząc obok Susan na kanapie, Leisha zapytała:

— Czy nadal jesteś na bieżąco w swojej dziedzinie, Susan? Znasz, na przykład, zeszłoroczne publikacje Gaspard-Thiereux na temat badań modyfikacji genetycznych?

— Tak — odparła Susan, a w jej oczach, nadal żywych, choć zapadniętych, pojawił się na moment cień rozbawienia. Przestała farbować włosy; zwisały splecione w dwa białe warkocze, tylko nieznacznie cieńsze niż te, które Leisha pamiętała z dzieciństwa. Ale pożyłkowana, półprzejrzysta skóra Susan przypominała pergamin. — Nie porzuciłam świata jak jakiś samobiczujący się mnich. Magazyny otrzymuję regularnie, choć muszę przyznać, że od dłuższego czasu nie znajduję w nich nic wartego uważniejszej lektury, z wyjątkiem prac Gaspard-Thiereux.

— Teraz mam dla ciebie coś takiego — i Leisha opowiedziała jej o badaniach Walcotta, o Samplice i o kradzieży. Nie wspomniała o Jennifer ani o Azylu. Kiedy skończyła, Susan nadal siedziała w milczeniu.

— Susan?

— Daj mi spojrzeć w te notatki. — Odstawiła filiżankę, która stuknęła ostro o szklany blat stolika.

Długo studiowała zapiski. Następnie zniknęła w swoim gabinecie.