— Korzystaj tylko z wolno stojącego komputera — zdążyła powiedzieć Leisha. — A potem skasuj cały program. Do cna.
Przechadzała się po pokoju, przyglądając się odłamkom skał z wywierconymi przez kapryśne wiatry otworami, kamieniom tak gładkim, jakby przeleżały milion lat na dnie oceanu, kamieniom z dziwacznymi naroślami jak złośliwe nowotwory. Wzięła do ręki czaszkę jakiegoś zwierzęcia i przejechała palcami po gładkiej kości.
Kiedy Susan wróciła, była o wiele spokojniejsza, cała jej zdolność do analizy krytycznej pracowała na pełnych obrotach.
— Na ile można się zorientować, jest to rzeczywisty zapis badań. To właśnie chciałaś wiedzieć, prawda?
— Czy badania sięgają dostatecznie daleko?
— Zależy od tego, co jest w tym brakującym kawałku. To, co tutaj mamy, to niewątpliwie coś nowego, ale nowego dlatego, że nikt tego przedtem nie zbadał — taki rodzaj zaskakującego skrótu — a nie dlatego, że był to trudny do przeprowadzenia, ale nieunikniony tor, w jaki musiała się skierować cała istniejąca dotąd wiedza, jeśli pojmujesz tę różnicę.
— Pojmuję doskonale. Ale czy to, co tu mamy, mogłoby stanowić dostateczną podstawę dla tego końcowego fragmentu, który ma zamieniać Śpiących w Bezsennych?
— To jest możliwe — odrzekła Susan. — Widzę tu kilka nieszablonowych odchyleń od prac Gaspard-Thiereux, ale na ile mogę się orientować, to tak. To całkiem możliwe.
Susan opadła na kanapę i ukryła twarz w dłoniach.
— Ile z efektów ubocznych mogłoby… czy jest możliwe, aby… — Leisha nie miała odwagi dokończyć.
— Chcesz zapytać, czy Śpiący, którzy zostaną Bezsennymi w inny sposób niż in vitro, mogliby uzyskać takie same nie starzejące się organy jak cała reszta? Mój Boże, nie wiem. Związana z tymi procesami biochemia to ciągle jeszcze niezgłębione mroki. — Susan opuściła ręce i uśmiechnęła się niewesoło. — Wy, Bezsenni, nie dostarczacie nam zbyt wielu okazów do badań. Zbyt rzadko umieracie.
— Przykro mi — odparowała Leisha. — Ale w naszych terminarzach brakuje na to miejsca.
— Leisho — powiedziała Susan, a w jej głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. — Co się teraz będzie działo?
— Poza ostrym starciem w Samplice? W imieniu Walcotta wnosimy o przyznanie patentu. Prawdę mówiąc, już rozpoczęłam całą tę procedurę, zanim ktokolwiek zdąży nas ubiec. A potem, kiedy Walcott i Herlinger… I tu mamy kolejny problem.
— Jaki problem?
— Właśnie Walcott i Herlinger. Podejrzewam, że gros pracy wykonał Herlinger i że Walcott wcale nie ma zamiaru oddać mu tego, co mu się należy, jeżeli tylko znajdzie sposób, żeby tego uniknąć. Walcott to swego rodzaju wojujący mięczak. Idzie przez świat nieobecny duchem, obojętny na to, co się wokół niego dzieje, a kiedy ktoś wejdzie mu w drogę, Walcott zawyje i wbije się w niego wszystkimi siekaczami.
— Znam ten typ — odparła Susan. — Dokładne przeciwieństwo twojego ojca.
Leisha podniosła na nią wzrok. Susan rzadko wspominała Rogera Camdena. Teraz podniosła tę samą czaszkę, którą przedtem bawiła się Leisha i zapytała:
— Słyszałaś o Georgii O’Keefe?
— To była jakaś malarka, prawda? Z dziewiętnastego wieku?
— Z dwudziestego. Malowała takie same czaszki. I tę pustynię. Wiele razy. — Susan nieoczekiwanie upuściła czaszkę na ziemię, gdzie roztrzaskała się na drobne kawałki. — Leisho, urodź wreszcie to dziecko, o którym ty i Kevin bez przerwy mówicie. Chociaż żadna Bezsenna nie przeszła jeszcze menopauzy, nie ma gwarancji, że nigdy wam się to nie przytrafi. Nawet jajowody, które same w sobie się nie starzeją, nie są w stanie wyprodukować nowych gamet. Twoje komórki jajowe mają już czterdzieści trzy lata.
Leisha podeszła bliżej.
— Susan, chcesz powiedzieć, że żałujesz… że wolałabyś…
— Nic podobnego — ucięła krótko Susan. — Miałam ciebie i Alice i dalej was mam. Rodzone córki nie mogłyby być dla mnie ważniejsze. Ale kogo ty masz, Leisho? Kevin…
— Między mną a Kevinem wszystko w porządku — powiedziała szybko Leisha.
Susan przyglądała się jej z czułym, a zarazem sceptycznym wyrazem twarzy, więc Leisha powtórzyła:
— Wszystko w porządku, Susan. Świetnie nam się razem pracuje. A to w końcu najważniejsze.
Ale Susan nie przestała patrzeć na nią z wyrazem czułości i zwątpienia, w artretycznych dłoniach trzymając wyniki badań Walcotta.
Sprawa Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe okazała się nadspodziewanie skomplikowana. Klient Leishy, Bezsenny James Simpson, był rybakiem, który skarżył konkurencyjną firmę, Rybołówstwo Lądowe, o umyślne powodowanie zakłóceń w szlakach migracyjnych ryb na jeziorze Michigan, co było nielegalne, przy użyciu pewnych retrowirusów, samych w sobie najzupełniej legalnych. Rybołówstwo Lądowe Ltd. należało do Śpiących. Wyglądało na to, że trzeba będzie oprzeć się na sądowej interpretacji aktu Cantona-Fenwicka, tyczącego użycia biotechnologii do ograniczania wolnego handlu. Leisha miała być w sądzie o dziesiątej rano, więc poprosiła, aby spotkanie w Samplice odbyło się o siódmej rano.
— No, ale tam najpewniej nikogo nie będzie o takiej porze — narzekał Walcott. — Nie wyłączając mnie.
Leisha wpatrzyła się surowo w mizerną twarz na ekranie wideotelefonu, po raz kolejny zadziwiona małostkowością i tępotą umysłu, który miał odmienić życie biologiczne i społeczne ludzkości. Czy Newton też taki był? Albo Einstein? Albo Callingwood? W rzeczy samej, tacy właśnie byli. Einstein nigdy nie mógł zapamiętać, gdzie ma wysiąść z pociągu. Callingwood, geniusz zastosowań dla energii Y, regularnie gubił buty i miesiącami nie pozwalał zmienić pościeli we własnym łóżku. Walcott nie był wyjątkiem, należał do pewnego typu, nawet jeśli ten typ był dość rzadko spotykany. Czasami wydawało się Leishy, że proces dojrzewania intelektualnego polegał wyłącznie na odkryciu, iż to, co unikalne lub egzotyczne, jest po prostu elementem znacznie mniejszego zbioru. Zadzwoniła do Samplice osobiście, nalegając, aby spotkanie odbyło się o siódmej rano.
Dyrektor Lawrence Lee, przystojny, opalony mężczyzna, z jedwabną opaską na głowie, na co był już trochę za stary, okazał się tak trudny, jak opisywał go Walcott.
— To my jesteśmy właścicielami tych badań, nieważne, co to za cholera, nawet jeśli to coś cennego, w co osobiście wątpię. Ci dwaj badacze pracują dla mnie i niech żaden z was, modnych prawników, o tym nie zapomina.
Leisha była jedynym „modnym” prawnikiem w zasięgu wzroku. Radcą prawnym Samplice był Arnold Seeley, mężczyzna o twardym spojrzeniu, który jednak plątał się w kwestiach, w których powinien naciskać Leishę ze wszystkich sił. Leisha pochyliła się nad biurkiem dyrektora.
— Rzadko mi się zdarza o czymś zapomnieć, panie Lee. Istnieją prawne precedensy dotyczące prac naukowych, a szczególnie prac naukowych o zastosowaniu komercyjnym. Pan Walcott nie jest pracownikiem tej samej kategorii co cieśla, który buduje panu ganek. Co więcej, w kontrakcie, który podpisał z Samplice przed rozpoczęciem pracy, istnieje cały szereg niejasności. Zakładam, że ma pan ten kontrakt przy sobie, panie Seeley?
— Och, nie… proszę zaczekać…
— Dlaczego nie masz? — warknął Lee. — Gdzie on jest? Co tam jest napisane?
— Będę musiał sprawdzić…
Leishę ogarnęło zniecierpliwienie — to samo, które czuła zawsze w obliczu niekompetencji. Opanowała się jednak; sprawa była zbyt ważna, żeby ryzykować jakimś niestosownym wybuchem złych emocji. Albo ich dodawaniem. Lee, Seeley i Walcott, którzy w swoich nieodpowiedzialnie wojowniczych dłoniach trzymali dodatkowe osiem godzin dziennie dla setek tysięcy ludzi, wspólnie przeglądali elektroniczne notesy w poszukiwaniu kontraktu Walcotta.