Выбрать главу

Dziś wieczorem Kevin się spóźniał. Leisha odkryła, że co chwila zerka na zegarek; nie spodobało jej się to, ale nie mogła się powstrzymać. Chyba po raz pierwszy w życiu trudno jej było znieść samotność. A może nie? Czy kiedykolwiek przedtem zdarzyło się, żeby była całkowicie sama? Na początku zawsze był przy niej tato i Alice, potem Richard i Carol, Jeanine i Tony… Trochę później Stewart, później znów Richard, wreszcie Kevin. I zawsze — zawsze! — miała przy sobie swoje prawo. Mogła je zgłębiać, kwestionować, stosować. To właśnie prawo pozwalało ludziom o najróżniejszych przekonaniach, uzdolnieniach i celach żyć obok siebie nie popadając w barbarzyństwo. A Kevin wierzył w swoją własną wersję tego credo: system społeczny oparty jest nie na ciasnych ograniczeniach kultury powszechnej ani na romantycznym pojęciu rodziny, ani nawet na kreowanej obecnie wizji nieskrępowanego postępu technicznego dla powszechnej korzyści, ale na dwóch bliźniaczych fundamentach, jakie stanowią dwa systemy: prawny i ekonomiczny. Tylko jeżeli oba działają sprawnie, można być pewnym bezpieczeństwa społecznego i jednostkowego. Pieniądze i prawo. Kevin, w przeciwieństwie do Richarda, dobrze to rozumiał. To była podstawowa więź między nim a Leisha.

Gdzie on się podziewa?

W bibliotece zadzwonił terminal, zastrzeżony dla rozmów prywatnych. Leisha zamarła. Demonstrujący, fanatycy z Ruchu Śpi-My, nawet Azyl — istniało tylu potencjalnych wrogów dla kogoś takiego jak Kevin, nawet jeśli nie brać pod uwagę bezpośredniego związku z nią… Pobiegła do biblioteki. Dzwonił sam Kevin.

— Leisho, posłuchaj, skarbie, przepraszam, że nie zadzwoniłem wcześniej. Próbowałem, ale… — zawiesił głos; to do niego niepodobne. Widoczna na ekranie twarz lekko spochmurniała. Patrzył gdzieś na lewo od Leishy. — Leisho, nie wrócę dziś do domu. Jesteśmy w samym środku ważnych negocjacji nad kontraktem ze Stieglitzem, mówiłem ci, i muszę być stale do dyspozycji. Możliwe, że niedługo będę musiał wyskoczyć na krótko do Argentyny, żeby zająć się politycznymi podziałami w tej ich filii w Bahia Blanca. Jeżeli będę musiał staczać boje przy wejściu i wyjściu z domu albo jeśli ci szaleńcy nie przestaną blokować naszego lądowiska… Nie mogę ryzykować. Przykro mi.

Nie odpowiedziała.

— Zostanę tutaj, w biurze. Może kiedy to się skończy… Cholera, żadnych może! Kiedy podpiszemy kontrakt ze Stieglitzem i kiedy zakończy się proces, przyjadę do domu.

— No jasne — odrzekła Leisha. — Jasne, Kev.

— Wiedziałem, że to zrozumiesz, skarbie.

— Oczywiście, rozumiem. Rozumiem cię doskonale.

— Leisho…

— Do widzenia, Kevinie.

Z biblioteki przeszła do kuchni i zrobiła sobie kanapkę, zastanawiając się, czy zadzwoni jeszcze raz. Nie zadzwonił. Wrzuciła kanapkę do zsypu na odpadki organiczne i wróciła do biblioteki. Holo Kenzo Yagaiego poruszyło się. Yagai pochylał się nad prototypem stożka energii Y, odziany w biały kitel z przełomu wieków, z rękawami podwiniętymi do łokci; jego ciemne oczy błyszczały inteligencją i powagą.

Leisha usiadła na prostym drewnianym krześle, pochyliła się i ścisnęła głowę kolanami. Ale ta pozycja przypomniała jej o załamanym Richardzie, a ta myśl była nie do zniesienia. Podeszła do okna, rozjaśniła je i z wysokości osiemnastego piętra przyglądała się ulicy, dopóki nagłe poruszenie w tłumie odległych, malutkich demonstrantów nie uświadomiło jej, że prawdopodobnie ktoś dostrzegł ją przez lornetkę. Zaciemniła okna, wróciła na swoje krzesło i usiadła.

Później nie potrafiła sobie przypomnieć, ile czasu spędziła w ten sposób. Przypomniała sobie za to coś, co zdarzyło się przed dwoma dziesiątkami lat. Kiedy była jeszcze studentką drugiego roku na Harvardzie, wybrała się ze Stewartem Sutterem na spacer brzegiem Charles River. Wiał ostry, zimny wiatr, a oni, roześmiani, wybiegali naprzeciw jego porywom. Policzki Stewarta były czerwone jak jabłka. Nie bacząc na chłód usiedli na brzegu rzeki i całowali się, aż nagle po zwiędłej trawie przywlókł się ku nim prawie nagi Kaleka Dla Przypomnienia. Był to członek dziwacznej i przerażającej sekty religijnej, która próbowała ucieleśnić swoje wielkie ideały. Poddawali się aktom samookaleczenia, aby przypomnieć światu o cierpieniach krajów, które pozostają we władzy tyranii, a potem żebrali o pieniądze, które miały ulżyć tym ogólnoświatowym cierpieniom. Ten Kaleka miał amputowane trzy palce i połowę lewej stopy. Na okaleczonej ręce wytatuowane miał słowo Egipt, na bosej, zsiniałej stopie Mongolia, a na pokrytej strasznymi bliznami twarzy — Chile.

Wyciągnął swą żebraczą miseczkę w stronę Leishy i Stewarta. Leisha, pełna dobrze znanej zawstydzonej odrazy, wrzuciła studolarowy banknot. „Połowa na Chile, połowa dla Mongolii. Dla cierpiących” — skrzeknął, gdyż jego struny głosowe także okaleczono dla przypomnienia. Obrzucił Leishę spojrzeniem pełnym tak krystalicznie czystej radości, że aż musiała odwrócić wzrok. Położyła głowę na kolanach, a rękę wplątała głęboko w zmarzniętą trawę. Stewart otoczył ją ramionami i wymruczał w policzek: „On jest szczęśliwy, Leisho. Naprawdę. Żebrząc na światły cel może uzbierać wiele pieniędzy dla cierpiących na całym świecie. Robi to, co sam wybrał, i robi to dobrze. Nie przeszkadza mu to, że jest okaleczony. A zresztą, już sobie idzie. Odchodzi. Zobacz, już sobie poszedł”.

12

O ÓSMEJ WIECZOREM FESTYN ZYSKÓW NA GROBLI rozkręcił się już na całego. W dole, wśród kamiennych brzegów, płynęły cicho bystre i ciemne wody Missisipi. Ze względów bezpieczeństwa zainstalowano nad wszystkim pole Y; niewidzialne ściany wznosiły się bańką o średnicy boiska futbolowego. Nakrywała ona całe zakole rzeki, groblę długości stu jardów i porośnięte szorstką trawą i gęstymi krzewami pole między fabryką skuterów a brzegiem rzeki. Od najdalej położonych krzewów dobiegał od czasu do czasu jakiś chichot, któremu towarzyszył solidny łomot.

Na południowym krańcu szerokiej grobli ludzie tłoczyli się wokół kiosków z napojami, budek z grami i przy terminalach, gdzie odbywały się najpopularniejsze loterie sieci informacyjnych, częściowo subsydiowane przez Śpi-My. Na krańcu północnym jakiś hałaśliwy zespół, którego nazwę Jordan zdążył już zapomnieć, rozdzierał noc rykiem muzyki tanecznej. Co trzydzieści sekund zdalnie sterowany trójwymiarowy i wysoki na sześć stóp hologram z logo Ruchu Śpi-My rozjarzał się w coraz to innym metrze sześciennym przestrzeni pod kopułą — to dziesięć stóp nad ziemią, to dwa cale nad powierzchnią wody, to znów w samym środku tłumu wirujących tancerzy. Po drugiej stronie rzeki, lekko zamazane przez krawędzie bańki pola Y, lśniły czystym blaskiem światła Chryslera-Samsunga.

— Podstawowa ułomność twojej ciotki polega na tym, że bardziej przynależy do dziewiętnastego wieku niż do dwudziestego pierwszego — mówił Hawke. — Zjedz sobie loda, Jordy.

— Nie — odpowiedział Jordan. Nie miał ochoty na lody, a tym bardziej nie miał ochoty wysłuchiwać, co Hawke sądzi na temat Leishy. Kolejny raz. Przez cały czas próbował pokierować ich przechadzką w stronę północnego krańca, gdzie muzyka taneczna zagłuszyłaby słowa Hawke’a.

Hawke ani nie dał się pokierować, ani zagłuszyć.

— Te lody to nowy patent z GeneFresh Farms. Truskawkowe są wprost niewiarygodne. Proszę dwa rożki.