— Dałam mu trochę herbatki prababci.
— Herbatki…?
— My, szczury rzeczne, znamy wiele rzeczy, o których wy, chłopcy z Kalifornii, nie macie nawet co myśleć — odparła Mayleen znużonym głosem. — Zabierz go stąd, Jordan. Zawołałam Campbella. Pomoże ci wsadzić Joeya do samochodu, jeśli pan Hawke nie powie mu inaczej. I ruszaj się.
— Dlaczego, Mayleen? Dlaczego pomagasz Bezsennemu? Mayleen wzruszyła ramionami. Potem rzuciła z uczuciem:
— Cholera, spójrz na niego! Nawet brudna pielucha mojej małej tak nie śmierdzi. Myślisz, że muszę walczyć z czymś takim, żeby coś osiągnąć na tym tu świecie? On mi nie staje na drodze i nieważne, czy nie musi spać, nie musi jeść czy nawet oddychać! — Jej ton znów się zmienił. — Nieszczęsny żebrak.
Jordan podprowadził samochód pod główną bramę. On, Mayleen i niczego nie podejrzewający Campbell zawlekli tam Joeya. Przed odjazdem Jordan wytknął głowę przez okno.
— Mayleen?
— Co? — Znów stała się szorstka.
— Jedź ze mną. Przecież już w to nie wierzysz.
— Nie.
— Ale przecież widzisz, że…
— To jest cała moja nadzieja. Tu i teraz.
Wróciła do swojej budki strażniczej i pochyliła się nad pulpitem aparatury do nadzoru. Jordan odjechał, a całe tylne siedzenie samochodu zajmował jego jeniec — uratowany Bezsenny. Jordan nie obejrzał się nawet na fabrykę Śpi-My. Tym razem już nie. Tym razem nie wróci.
14
W TRZECIM TYGODNIU ROZPRAWY, KIEDY RICHARD Keller zeznawał przeciwko swojej żonie, loża prasowa wybuchnęła gorączkową aktywnością. Fruwały palce holo-artystów, kolorowi dziennikarze szeptali półgłosem notatki, jabłka wszystkich Adamów pracowały bezgłośnie. Na kilku twarzach Leisha dostrzegła małe, okrutne uśmieszki małych, okrutnych ludzi, którzy przyglądają się cudzemu cierpieniu z przyjemnością.
Richard miał na sobie czarny garnitur, a pod nim czarny obcisły kombinezon. Leisha przypomniała sobie te wszystkie jasne kolory, które wprogramowywał w plakaty i okna wszędzie, gdzie przyszło mu mieszkać. Najczęściej były to kolory morza: zielenie, błękity, subtelne szarości i kremowa morska pianka. Richard siedział zgarbiony na miejscu dla świadka, dłonie oparł płasko na kolanach. Światło sali rozpraw wyraźnie oświetlało napięte do granic możliwości rysy jego twarzy. Zobaczyła, że ma nierówne i niezbyt czyste paznokcie. I to jest ten Richard, którego pasją było morze.
— Kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę, że pańska żona ukradła patenty doktora Walcotta i zgłosiła je jako odkrycie Azylu? — pytał Hossack.
Sandaleros skoczył na równe nogi.
— Sprzeciw! Nigdzie — powtarzam: nigdzie! — nie istnieją dowody na to, że zostały one skradzione, ani też przez kogo!
— Podtrzymuję sprzeciw — oznajmił sędzia. Spojrzał twardo na Hossacka. — Sam pan powinien o tym wiedzieć, panie Hossack.
— Panie Keller, kiedy po raz pierwszy pańska żona powiedziała panu, że Azyl zgłosił do patentu badania, które umożliwią Śpiącym zmianę w Bezsennych?
— Dwudziestego ósmego sierpnia, rano — odparł Richard jednostajnym głosem.
— Sześć tygodni od daty zgłoszenia.
— Tak.
— Jak pan zareagował?
— Zapytałem ją, kto w Azylu prowadził takie badania — odparł Richard, z dłońmi nadal przyciśniętymi płasko do kolan.
— I co odpowiedziała?
— Powiedziała mi… Powiedziała, że wzięli je z zewnątrz i zarejestrowali z wsteczną datą w archiwum Biura Patentowego Stanów Zjednoczonych.
— Sprzeciw! To dowód ze słyszenia!
— Oddalam sprzeciw — oznajmił Deepford.
— Innymi słowy, powiedziała panu — ciągnął Hossack — że ponosi odpowiedzialność nie tylko za kradzież, ale i naruszenie państwowego systemu komputerowego.
— Tak. Tak właśnie mi powiedziała.
— Czy zapytał pan ją, w jaki sposób dokonano domniemanej kradzieży?
— Tak.
— Proszę przytoczyć sądowi, co odpowiedziała.
Na to właśnie czekała prasa, po to widzowie tłoczyli się ramię przy ramieniu — żeby usłyszeć, jak ujawnia potęgę Azylu ktoś z samego jej środka, jak jeden z Bezsennych obnażają, obnażając zarazem siebie samego. Leisha czuła smak tego napięcia. Miedziany, słonawy jak krew.
— Wyjaśniłem już kiedyś Leishy Camden, że nie jestem ekspertem od sieci komputerowych. Nie wiem, jak tego dokonano. Nie pytałem. Tych kilka faktów, które są mi znane, znaleźć można na nagraniu moich zeznań w departamencie sprawiedliwości USA. Jeśli chce pan o tym usłyszeć, proszę przesłuchać taśmę. Nie będę tego powtarzał.
Sędzia Deepford przechylił się bokiem przez swoją ławę.
— Panie Keller, zeznaje pan pod przysięgą. Proszę odpowiedzieć na pytanie.
— Nie.
— Jeśli pan nie odpowie — powiedział sędzia tonem nie pozbawionym pewnej łagodności — oskarżę pana o obrazę sądu.
Richard wybuchnął śmiechem.
— Obrazę? Oskarżą mnie o obrazę?
Przestał się śmiać i uniósł ręce na wysokość ramion, jak ogłuszony bokser, a po chwili je opuścił. Zwisały teraz bezwładnie po bokach. Bez względu na to, co się do niego mówiło, nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu uśmiechał się, szepcząc: „Obraza”. W końcu sędzia zarządził godzinną przerwę.
Kiedy sąd zebrał się ponownie, Deepford wyglądał na zmęczonego. Wszyscy z wyjątkiem Willa Sandalerosa wyglądali na zmęczonych.
Ćwiartowanie człowieka — pomyślała Leisha — to ciężka robota.
Will Sandaleros cały wprost gorzał.
Hossack pomachał świadkowi przed oczyma wisiorkiem na złotym łańcuszku.
— Czy pan rozpoznaje ten przedmiot, panie Keller? Skóra na twarzy Richarda zmarszczyła się jak stary pączek.
— Tak.
— Co to jest?
— To mikrosiłowy sterownik mający związek z operowaniem polem Y w Azylu.
Przysięgli wpatrzyli się w wisiorek w ręku Hossacka. Kilkoro pochyliło się do przodu. Jeden potrząsnął głową.
Wisiorek miał kształt łezki, a wykonany był z gładkiej, półprzejrzystej substancji, zielonej jak wczesne jabłka. Według zeznań gburowatego parkingowego, znalazł on wisiorek w pobliżu miejsca, gdzie zwykle doktor Herlinger parkował swój skuter, zaraz po tym, jak zobaczył wybiegającą z bramy zamaskowaną postać w rękawiczkach. Fotokomórka przy wyjściu była wyłączona.
— Żeby nie notowała mnie za każdym razem, kiedy wchodzę i wychodzę, wie pan.
Taśma z urządzeń nadzorujących potwierdziła jego zeznania. Leisha i przedtem nie wątpiła w ich prawdziwość. Długoletnie doświadczenie nauczyło ją rozpoznawać świadka, któremu prawo jest tak obojętne, że nie chce mu się go naruszać.
Zielony wisiorek huśtał się lekko w palcach Hossacka.
— Kto jest właścicielem tego urządzenia, panie Keller?
— Nie wiem.
— Czy wisiorki w Azylu nie mają żadnych cech indywidualnych? Inicjałów, różnych kolorów albo czegoś podobnego?
— Nie.
— A ile istnieje podobnych wisiorków?
— Nie wiem.
— A to dlaczego?
— Nie ja zajmowałem się ich produkcją i dystrybucją.
— A kto?
— Moja żona.
— Ma pan na myśli oskarżoną, Jennifer Sharifi.
— Tak.
Hossak pozwolił, by ostatnie zdania zawisły na chwilę w powietrzu. „Moja żona.” Leisha nieomal słyszała, jak ławnicy myślą: czy to konieczne, żeby mąż przyczyniał się do skazania własnej żony? Poczuła, jak jej palce zaciskają się jedne na drugich.