19
JENNIFER, WILL, DWÓCH GENETYKÓW — DOKTORZY Toliveri i Blure — w towarzystwie kilku techników stali obserwując tworzenie miniaturowego świata.
Pięćset mil stąd w przestrzeni kosmicznej unosiła się plastykowa bańka. W czasie, gdy przez szyby okien sekcji do zadań specjalnych w Laboratoriach Sharifi przyglądał się jej zespół z Azylu, nadmuchiwana bańka uzyskała maksymalną objętość. W jej wnętrzu wyprężyło się tysiące plastykowych membran. Wnętrze to przypominało pszczeli plaster o cienkościennych tunelikach i komorach oraz licznych przegrodach — niektóre miały drobniutkie otworki, inne były porowate jak standardowe ziemskie materiały budowlane, a niektóre komory pozostawały otwarte. Żadna nie przekraczała dziesięciu centymetrów wysokości. Kiedy bańkę wypełniła już standardowa ziemska mieszanka atmosferyczna, holoprzekaźnik u sufitu laboratorium rozpostarł przed nimi przejrzysty, trójwymiarowy model bańki wraz z jej wewnętrznymi podziałami.
Z każdej z czterech komór na zewnątrz bańki wypuszczono po pięć myszy. Myszy, piszcząc przeraźliwie, zaczęły przeciskać się tunelami, których niewielkie rozmiary chroniły je przed nieważkością.
Na holomodelu za każdą z dwudziestu myszy podążał czarny punkcik. Na ekranie ściennym widoczne były odczyty z dwudziestu biometrów implantowanych każdej z myszy.
Przez trzy minuty myszy biegały na swobodzie. Potem z pojedynczego źródła w środku bańki wypuszczono genomodyfikowany organizm, odległe spokrewniony z wirusem, nad którego przygotowaniem Toliveri i Blure spędzili ostatnich siedem lat.
Jeden po drugim odczyty z biometrów załamywały się, a wzmocniony przez głośniki pisk nagle ucichał. Pierwsze trzy przestały nadawać w ciągu pierwszych trzech minut, następnych sześć w kilka minut po nich, w ciągu następnych dziesięciu minut jeszcze pięć. Ostatnie sześć nadawało jeszcze przez trzydzieści minut.
Doktor Blure wprowadził dane do programu ekstrapolacyjnego. Nachmurzył się. Był bardzo młody, nie miał więcej jak dwadzieścia pięć lat, a ponieważ był bardzo jasnym blondynem, broda, którą usilnie starał się zapuścić, przypominała raczej mięciutki puszek.
— Niedobrze. Przy takim tempie i parametrach choćby najmniejszej stacji orbitalnej może to potrwać nawet całą godzinę. A przy parametrach któregoś z żebraczych miast, przy bezwietrznej pogodzie, samo rozprzestrzenianie się może trwać nawet do pięciu godzin.
— Za wolno — oświadczył Will Sandaleros. — Nikogo to nie przekona.
— Nie — zgodził się Blure. — Ale jesteśmy już bliżej. — Zerknął ponownie na płaskie bioodczyty. — Wyobraźcie sobie ludzi, którzy naprawdę użyliby czegoś takiego.
— Żebracy by użyli — oznajmiła Jennifer. Nikt nie zaprzeczył.
Miri i Tony siedzieli w swojej pracowni w kopule naukowej cztery. Normalnie, kiedy dzieci pracowały nad swymi szkolnymi projektami, korzystały ze szkolnych laboratoriów, a nie z profesjonalnych.
Na stacji orbitalnej przestrzeń była zbyt cenna, żeby rozdawać ją każdemu bez wyjątku. Ale Miri i Tony nie byli zwykłymi dziećmi, a ich projekty nie były tylko szkolnymi wprawkami. Rada Azylu, laboratoria Sharifi i komisja do spraw edukacji odbyły walne zebranie, na którym rozpatrywano następujące punkty: czy neurologiczne eksperymenty Miri i usprawnienia systemów sieciowych opracowywane przez Tony’ego powinny być uznane za prace szkolne, prywatne przedsięwzięcia zastrzeżone patentem, czy też prace zlecone na rzecz Korporacji Azylu? Czy wszystkie potencjalne korzyści powinny przypadać rodzinie czy korporacji, czy może funduszowi powierniczemu założonemu dla Miri i Tony’ego, dopóki w świetle przepisów stanowych nie osiągną pełnoletności? Wszyscy zebrani uśmiechali się, a dyskusja przebiegała w dość pogodnym tonie — wszyscy byli zbyt dumni ze swych Superdzieci, żeby się o nie wykłócać. Zapadła decyzja, że owoce ich pracy są własnością Azylu, zaś dzieci otrzymają sześćdziesięcioprocentowy zysk z każdej zawartej dzięki nim transakcji handlowej, a także kredyt na edukację. Miri miała dwanaście lat, Tony jedenaście.
— Po…popatrz n-na to — odezwał się Tony. Miri nie odpowiadała przez czterdzieści pięć sekund, co oznaczało, że znajdowała się w nader istotnym punkcie w swej sznurowo-myślowej konstrukcji i że sznurek, który rozwinęły w niej słowa Tony’ego był gdzieś na obrzeżu. Tony czekał pogodnie. Zwykle bywał bardzo pogodny, a Miri bardzo rzadko widywała czarne sznury wśród myślowych budowli, jakie rzutował dla niej za pomocą swego holoprzekaźnika. Na tym właśnie polegała jego obecna praca: próbował naszkicować, w jaki sposób myślą Superdzieci. Zaczął od jednego zdania: „Żaden dorosły nie zyskuje automatycznie prawa do owoców pracy drugiego; słabość nie stanowi moralnej podstawy do roszczeń wobec silniejszych”. Potem spędził całe tygodnie na próbach wyłuskania od dwunastki Superbezsennych każdego sznura i powiązania, jakie wywoływało u nich to zdanie, zaś na koniec wprowadził to wszystko do programu, który sam napisał.
Praca szła bardzo powoli. Jonathan Markowitz i Ludie Calvin, najmłodsze Superdzieci w eksperymencie, szybko traciły cierpliwość do nieprzejrzystej, jąkającej powolności mowy i dwa razy wybiegły z hukiem z pokoju, w którym Tony tak uparcie męczył je w trakcie swoich sesji. Sznury Marka Meyera były tak dziwaczne, że program wcale nie chciał ich przyjąć, dopóki Tony nie przepisał na nowo całych sekcji kodowania. Nikos Demetrios współpracował chętnie, ale w samym środku sesji złapał nagle katar i musiał odbyć trzydniową kwarantannę, a po powrocie jego sznury do poszczególnych fraz tak się różniły od poprzednich, że Tony nie miał innego wyjścia, jak tylko wyrzucić wszystkie dane ze względu na zawarte w nich artystyczne retusze.
Ale wytrwał, wysiadując przy terminalu dłużej nawet niż ona, podrygując i mamrocząc. Teraz uśmiechnął się do niej.
— Chodź, z-zobacz!
Miri obeszła dookoła ich wspólne biurko i stanęła przy Tonym. Holograficzny trójwymiarowy obraz był niewidoczny z miejsca, gdzie siedziała. Kiedy w końcu udało jej się zobaczyć wstępne wyniki jego pracy, aż zachłysnęła się z zachwytu.
To był model jej własnych sznurów do bazowego zdania Tony’ego. Każdy koncept reprezentował malutki rysunek, jeśli był konkretem, lub słowo, jeśli był abstrakcją. Świetliste, różnokolorowe linie oznaczały pierwszo-, drugo- i trzeciorzędne powiązania. Nigdy w życiu nie widziała tak kompletnego obrazu tego, co działo się w jej umyśle.
— Ja…kie to p-piękne!
— T-twoje są p-piękne — odparł Tony. — Z-z-zwięzłe. E…leganckie.
— J-ja znam t-ten k-k-kształt! — zawołała Miri i zwróciła się do monitora bibliotecznego. — W-włączyć ter…terminal. O-otworzyć bi… bibliotekę. Ziemski b-bank d-danych. Ka…katedra w Ch-Chartres, Francja. O-okno Ró-różane. Obraz gra…graficzny.
Ekran zajaśniał skomplikowanym wzorem trzynastowiecznego witraża. Tony przyjrzał mu się krytycznym okiem matematyka.
— Nie… t-to nie…niezupełnie t-to samo.
— W o-ogólnym za…zarysie — sprzeciwiła się Miri, czując dokuczliwą falę dobrze znanej frustracji, która osłabiała spiralne sznury jej myśli. Między Różanym Oknem a modelem w komputerze Tony’ego istniał jakiś bardzo zasadniczy związek, być może nieoczywisty, niemniej istniał z całą pewnością i choć niewidoczny, był niezmiernie ważny. Tylko że jej myśli nie potrafiły tego wyrazić. Jak zawsze, czegoś brakowało w jej sznurach.
— Po…popatrz na J-Jonathana — powiedział Tony. Model myśli Miri zniknął, a zastąpił go model myśli Jonathana. Miri znów zaparło dech. Jak on może myśleć w ten sposób!