Выбрать главу

W przeciwieństwie do poprzedniego, ten model wcale nie był symetryczny — kształtem przypominał raczej rozlazłą amebę. Sznury rozbiegały się na wszystkie strony, niektóre kończyły się ni w pięć, ni w dziewięć, inne zaś zawracały w jakichś dziwacznych związkach, które wcale nie były dla Miri oczywiste. Jak się ma bitwa pod Gettysburgiem do stałej Hubble’a? Jonathan pewnie wie.

— J-jak dotąd u-udało mi się zro…zrobić t-tylko te d-dwa. Mój b-będzie nas…następny. Po-otem p-program nałoży je na s-siebie i po-oszuka j-jakichś reguł ko…komunikacyjnych. P-pewnego dnia, M-Miri, poza tym, że po-opchniemy do p-przodu rozwój t-technik ko… komunikacyjnych, b-będziemy mogli ze s-sobą pogadać p-przez ter…terminale, bez tej p-pieprzonej, jed…jednowymiarowej m-mowy!

Miri obrzuciła go pełnym miłości spojrzeniem. Jego praca to rzeczywisty wkład w rozwój ich społeczności. No cóż, może i jej praca kiedyś się przyda. Pracowała nad syntetycznymi neuroprzekaźnikami do ośrodków mowy w mózgu. Miała nadzieję, że pewnego dnia uda jej się — jak nie udało się nikomu przed nią — stworzyć taki neuroprzekaźnik, który nie wywoływałby skutków ubocznych, a powstrzymywał jąkanie. Wyciągnęła rękę i pogłaskała dużą głowę Tony’ego, podskakującą i kołyszącą się na ramionach.

Do pracowni wpadła bez pukania Joan Lucas.

— Miri! Tony! Otworzyli plac zabaw!

Miri natychmiast odpuściła sobie neuroprzekaźniki i techniki komunikacyjne. Otworzyli plac zabaw! Wszystkie dzieci — i te normalne, i te Super — czekały na to od tygodni. Złapała Tony’ego za rękę i popędziła za Joan. Na zewnątrz Joan, chyża i długonoga, szybko zostawiła ich z tyłu, ale żadne dziecko w Azylu nie potrzebowało pytać, gdzie jest nowy plac zabaw. Wystarczyło popatrzeć do góry.

W samym środku cylindrycznego świata, zakotwiczona za pomocą mocnych, cienkich kabli, nad osią stacji unosiła się nadmuchiwana plastykowa bańka. Ciążenie było tam tak nikłe, że niemal zbliżone do stanu nieważkości — w każdym razie wystarczająco małe jak na potrzeby dzieci. Miri i Tony wtłoczyli się wraz z innymi do windy, która powiozła ich w górę, włożyli rękawiczki i kapcie z syntetycznego welwetu i wrzasnęli z uciechy, wpadając do wnętrza wielkiej bańki. Wypełniały je półprzejrzyste, różowe poprzeczki, bardzo elastyczne, matowe budki, w których można się było schować, tunele i tuneliki, które kończyły się znienacka w powietrzu. A wszystko upstrzone było miękkimi nadmuchiwanymi uchwytami i synwelwetowymi pasami. Miri rzuciła się głową do przodu, przeleciała na drugą stronę, odbiła się od ściany i poleciała z powrotem, po drodze wpadając na Joan. Dziewczęta zachichotały, potem spłynęły powoli w dół, trzymając się siebie, i zapiszczały, kiedy Tony i jakiś nieznany im chłopiec przemknęli tuż nad ich głowami.

Sznury w umyśle Miri przepływały od teorii chaosu do obrazów mitycznych, aniołów, lotni i Ikara, do Orville’a Wrighta i astronautów z Merkurego, do ssaków przeponowych, do prędkości ucieczki i współczynnika mięśniowo-wagowo-siłowego. Do zachwytu.

— Wejdź tu — zawołała Joan przekrzykując hałas. — Muszę ci powiedzieć jeden sekret!

Złapała Miri i wepchnęła ją do półprzejrzystej, wiszącej skrzyni, a później sama wcisnęła się za nią. Wewnątrz hałas wydawał się nieznacznie słabszy.

— Miri, nigdy byś nie zgadła: moja mama jest w ciąży!

— T-to wspa…wspaniale! — odparła Miri. Komórki jajowe matki Joan należały do typu r-14, a więc były trudne do zapłodnienia nawet in vitro. Joan miała trzynaście lat. Miri wiedziała, że pragnęła mieć maleńkiego braciszka albo siostrzyczkę z taką samą intensywnością, z jaką Tony pragnął aparatury Litova-Halla. — T-tak się cie-cieszę!

Joan uściskała ją serdecznie.

— Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Miri! — krzyknęła i niespodziewanie wyskoczyła na zewnątrz. — Łap mnie!

Naturalnie, Miri nigdy by się to nie udało. Była zbyt niezgrabna w porównaniu z Joan. Ale nie to się liczyło. Śmignęła za Joan, wrzeszcząc jak cała reszta dzieci, dla samej tylko przyjemności czynienia hałasu, a pod nią przetaczał się świat poznaczony hydropolami, kopułami i parkami, jak sznury myśli.

W następny wtorek po otwarciu placu zabaw wypadał Dzień Pamięci. Miri ubrała się elegancko — w czarne szorty i tunikę. Czuła w głowie poważne kształty swych sznurów; jej myśli obracały się jak ścisłe, lekko spłaszczone owale, tak ciemne jak odzienie wszystkich dookoła. Święta religijne w Azylu obchodzone były różnie u różnych rodzin: niektóre świętowały Boże Narodzenie, inne Ramadan, Wielkanoc, Jom Kippur lub Divali, a niektóre nie obchodziły żadnych świąt. Dwa święta, które wszyscy obchodzili wspólnie, to były Czwarty Lipca i Dzień Pamięci, piętnasty kwietnia.

Wokół centralnej platformy zebrał się cały tłum. Park poszerzono, pokrywając okoliczne pola, pełne superwydajnych roślin, tymczasową konstrukcją z rozpylanego plastyku, wystarczająco mocną i obszerną, by udźwignęła i pomieściła wszystkich mieszkańców Azylu. Tych kilka osób, które nie mogły opuścić swych stanowisk pracy lub były akurat chore, oglądało uroczystości na ekranach sieci komunikacyjnej. Nad zgromadzonym tłumem unosiła się specjalna tymczasowa platforma dla mówców.

Ludzie w większości stali całymi rodzinami. Jednak Miri i Tony przyłączyli się do innych Superdzieci, tych starszych; zbite w kupkę stały teraz wszystkie w cieniu kopuły zasilania. Superdzieci czuły się szczęśliwsze we własnym gronie, z dala od tłumu Normalnych, którym nie mogły dorównać pod względem fizycznym. Miri nie sądziła, żeby jej matka choć rozejrzała się za nią lub Tonym albo Ali. Hermione miała nowe dziecko, któremu poświęciła się całkowicie. Nikt nie wyjaśnił Miri, dlaczego to dziecko, tak jak mała Rebecca, było Normalnym. A Miri nie pytała. Gdzie się podziewa Joan? Miri kręciła się na wszystkie strony, ale nigdzie nie udało się jej wypatrzeć rodziny Lucasów.

Jennifer Sharifi, przyodziana w czarną abaję, wstąpiła na platformę. Serce Miri rosło z dumy. Babcia była piękna, piękniejsza nawet niż mama i ciocia Najla. Była taka piękna jak Joan. A na twarzy miała ten niezmienny wyraz, który zawsze wzbudzał u Miri sznury i powiązania mówiące o ludzkiej inteligencji i woli. Nie było drugiej takiej jak babcia.

— Obywatele Azylu — zaczęła Jennifer. Jej głos, wzmocniony przez aparaturę, niósł się do każdego zakątka stacji, choć nie mówiła wcale głośniej niż zwykle. — Zwracam się do was w ten sposób dlatego, że choć rząd Stanów Zjednoczonych zwie nas obywatelami tego kraju, my wiemy swoje. Wiemy, że żaden rząd, który powstał bez przyzwolenia rządzonych, nie może rościć sobie wobec nich żadnych praw. Wiemy, że rząd, który nie jest w stanie uznać rzeczywistości, w której ludzie nie zostali stworzeni równymi, nie ma tyle bystrości, by mógł rościć sobie do nas jakieś prawa. Wiemy, że żaden rząd, który uznaje zasadę, że żebracy mają prawo do korzystania z produktów pracy innych ludzi, nie jest na tyle moralny, by mógł sobie rościć do nas jakieś prawa. W tym dniu, Dniu Pamięci, uznajemy, że Azyl ma prawo do własnego rządu, własnego pojmowania rzeczywistości i do owoców własnej pracy. Do tych trzech rzeczy mamy prawo, ale nie zdołaliśmy go jeszcze wyegzekwować. Nie jesteśmy wolni. Na razie nie przysługuje nam „własne miejsce, odrębne i równe rangą, miejsce, do którego prawo dają nam prawa natury oraz sam Bóg”. Mamy swój Azyl, dzięki przezorności naszego Bezsennego, Anthony’ego Indivino, ale nie mamy jeszcze wolności.

— N-na ra-razie — mruknął ponuro Tony. Miri ścisnęła go za rękę i stanęła na palcach, przepatrując tłum w poszukiwaniu Joan.