— A mimo to stworzyliśmy dla siebie tyle wolności, ile było nam dane stworzyć — ciągnęła Jennifer. — Wbrew własnej woli przypisani pod jurysdykcję stanu Nowy Jork, w ciągu trzydziestu dwóch lat ani razu nie wnieśliśmy sprawy ani też nie zostaliśmy pozwani przed tamtejszy sąd. Ustanowiliśmy własną jurysdykcję, nieznaną żebrakom z dołu, i według niej wymierzaliśmy sobie sprawiedliwość. Wbrew własnej woli przypisani do licencyjnych regulacji prawnych dla naszych brokerów, lekarzy, prawników, a nawet nauczycieli dla naszych własnych dzieci, stosowaliśmy się do wszystkich uregulowań. Robiliśmy to, mimo że oznacza to konieczność czasowego zamieszkiwania wśród żebraków. Zobowiązani do wpisywania się w ich nic nie znaczące statystyki, które klasyfikują nas na równi z żebrakami, zliczyliśmy się, zmierzyliśmy i poddaliśmy się ich testom, zlekceważywszy później wyniki jako bezsensowną papkę.
Miri udało się wypatrzyć Joan. Przepychała się przez tłum, bez skrupułów rozpychając ludzi łokciami, a Miri poczuła się zaszokowana widząc, że Joan nie przebrała się na czarno w Dniu Pamięci. Miała na sobie kusą zgniłozieloną bluzeczkę i szorty. Ukryta w cieniu kopuły zasilania Miri podniosła rękę tak wysoko, jak tylko się dało i jęła wymachiwać nią gorączkowo.
— Lecz jest jeden wymóg, którego nie możemy ot tak zlekceważyć — mówiła Jennifer. — Żebracy nie pracują, by zarobić na własne utrzymanie. Warcząc czekają, aż ich w tym wyręczą lepsi od nich. Aby utrzymać miliony bezproduktywnych Amatorów Życia Azyl — jako całość i jako zbiorowość — jest siłą pozbawiany sześćdziesięciu czterech koma osiem procent swojej rocznej produkcji za pomocą legalnego złodziejstwa: podatków federalnych i stanowych. Nie możemy z nimi walczyć, nie narażając przy tym samego Azylu. Nie możemy się opierać. Jedyne, co nam pozostało, to pamiętać, co ten fakt oznacza — pod względem moralnym, politycznym, historycznym oraz w sensie praktycznym. Tak więc każdego roku, piętnastego dnia kwietnia, kiedy odbierają nam nasze środki utrzymania, nie dając nic w zamian — pamiętamy.
Ładna twarz Joan była napuchnięta i poznaczona smugami; Joan płakała! Miri nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała łzy u kogoś w wieku Joan. Małe dzieci płakały, kiedy się przewróciły albo kiedy nie radziły sobie przy terminalu, albo kiedy kłóciły się o zabawki. Ale Joan miała przecież trzynaście lat. Kiedy przepychała się przez tłum, dorośli na widok jej twarzy zagadywali ją łagodnie. Joan nie zwracała na nich uwagi, przepychając się uparcie w stronę Miri.
— Pamiętamy nienawiść — nienawiść, jaką okazywano Bezsennym na Ziemi. Pamiętamy…
— Chodź ze mną! — rzuciła gwałtownie Joan do Miri. Złapała ją za rękę i niemalże wlokła wokół kopuły zasilania, dopóki kolista czarna powierzchnia nie zakryła całkiem widoku Jennifer. Jednak głos Jennifer nadal do nich docierał, tak jasno i wyraźnie, jakby stała tuż obok roztrzęsionej Joan. W głowie Miri eksplodowały sznury myśli. Nigdy przedtem nie widziała, żeby jakiś Normalny się tak trząsł.
— Ty wiesz, co oni zrobili? Wiesz, Miri?!
— K-kto?! C-co?!
— Zabili to dziecko!
Miri na chwilę ogarnęła ciemność. Poczuła, jak słabną jej kolana i osuwa się na ziemię.
— Żeb…żebracy? J-jak? — Matka Joan dopiero od kilku tygodni jest w ciąży i nie wyjeżdżała z Azylu, czy to znaczy, że żebracy są tutaj?!
— Nie żadni żebracy! Rada Azylu! Z twoją wspaniałą babcią na czele!
Sznury spruły się, splątały. Miri rozpaczliwie starała się utrzymać ich końce. Jej system nerwowy, i tak już podkręcony do granic biochemicznej histerii, zaczął z wolna prześlizgiwać się na drugą jej stronę. Miri przymknęła oczy i kilka razy odetchnęła głęboko, dopóki nie odzyskała równowagi.
— C-co się wła…właściwie stało, J-Joan?
Spokój Miri, choć tak kruchy, wyraźnie koił wzburzenie Joan. Osunęła się na trawę obok Miri i oplotła ramionami kolana. Na lewej łydce miała nie w pełni zregenerowane zadrapanie.
— Mama wezwała mnie do siebie akurat kiedy miałam się przebrać na Dzień Pamięci. Płakała. No i leżała na leżance, na której zwykle kocha się z tatą.
Miri pokiwała głową; sznury oplatały się wokół problemu, dlaczego Bezsenny mógłby leżeć, jeśli się nie kocha lub nie jest ranny.
— Powiedziała mi, że Rada podjęła decyzję, aby usunąć dziecko. Pomyślałam, że to dziwne. Przecież jeśli przedpłodowe testy DNA wykazują poważne uszkodzenia, zwykle rodzice sami decydują się na aborcję. Co Rada może mieć tu do gadania?
— I c-co ma d-do ga-gadania?
— Zapytałam, jakie upośledzenie wykryli w DNA. Mama powiedziała, że żadnego.
Dookoła nich rozbrzmiewał głos Jennifer.
— … zakładając, że ponieważ są słabsi, automatycznie mają prawo do owoców pracy silniejszych od siebie…
— Zapytałam mamę, dlaczego Rada nakazała aborcję, skoro dziecko jest normalne. Powiedziała, że to nie był rozkaz, ale mocne zalecenie, a ona i tatuś mają zamiar się podporządkować. Powiedziała, że analiza genów wykazała, że dziecko jest… było…
Nie potrafiła dokończyć. Miri otoczyła przyjaciółkę ramieniem.
— … było Śpiącym.
Miri cofnęła rękę. W następnej sekundzie gorzko tego pożałowała, ale było już za późno. Joan podnosiła się niezgrabnie.
— Ty też uważasz, że mama powinna je usunąć!
Czy rzeczywiście? Miri nie była pewna. W głowie wirowały jej sznury: regresja genów, zapisy cech redundantnych w DNA, dzieci wirujące na placu zabaw, przedszkole, pracownia, produktywność… Żebracy. Mięciutkie niemowlę w ramionach mamy Joan. Przypomniała sobie Tony’ego w ramionach własnej matki, babcię, która trzymała ją wysoko i pokazywała gwiazdy…
Głos Jennifer nadpłynął głośniejszą falą.
— A nade wszystko pamiętamy, że moralność powinna być definiowana przez tych, którzy wnoszą coś do życia społecznego, a nie przez tych, którzy ssą z niego jak pijawki…
— Mirando Sharifi, nigdy już nie będziesz moją przyjaciółką! — krzyknęła Joan i puściła się biegiem, a jej długie nogi połyskiwały pod zielonymi szortami, których nie powinna mieć na sobie w Dniu Pamięci.
— P-poczekaj! — zawołała Miri. — P-poczekaj! M-myślę, że Rada n-nie ma ra-racji!
Ale Joan nie poczekała. A Miri w żadnym razie nie zdołałaby jej dogonić.
Powoli, niezgrabnie dźwignęła się z ziemi i poszła do pracowni w kopule naukowej numer cztery. Oba terminale — i jej, i Tony’ego — były włączone, programy pracowały. Miri wyłączyła je, a potem jednym ruchem ramienia zmiotła z biurka wszystkie wydruki.
— N-niech t-to szlag!
To nie wystarczyło, musi być więcej takich słów, musi być jakiś sposób na ból. Jej sznury tu nie wystarczą. Kolejny raz poczuła dotkliwie, jak bardzo są niekompletne — jak równanie bez brakującego kawałka, o którym wiadomo, że go brakuje, choć nigdy przedtem się go nie widziało na oczy; wie się, bo ma się dziurę w samym środku głównej myśli. W Miri też była taka dziura, a w jej środku wirowało śpiące niemowlę, śpiący braciszek Joan, który jutro o tej porze przestanie istnieć. Tak jak nie istnieje ów brakujący kawałek myślowego równania, którego nigdy nie ma tam, gdzie powinien być. A teraz Joan jej nienawidzi.
Miri skuliła się pod biurkiem i łkała rozpaczliwie.
Jennifer znalazła ją tam dwie godziny później, kiedy przebrzmiały już przemowy z okazji Dnia Pamięci i kiedy potężna część kredytu, równoważnego z produktem ich pracy, została już przesłana na Ziemię, na rzecz rządu, który nie dawał im nic w zamian. Miri usłyszała, jak babka zawahała się w drzwiach, a potem pewnym krokiem ruszyła przez pokój, jakby z góry wiedziała, gdzie jest Miri.