— Mirando, wyjdź stamtąd.
— N-nie.
— Joan powiedziała ci, że jej matka nosi śpiący zarodek, który musi zostać usunięty.
— Wca…wcale nie m-musi. Dziecko m-mogłoby żyć. J-jest no… normalne pod k-każdym innym wz-względem. A oni chcą j-je mieć!
— To rodzice podejmują decyzję, Miri. Nikt inny nie może zrobić tego za nich.
— T-to dlaczego J-joan i j jej mama p-płaczą?
— Dlatego, że czasem to, co konieczne, jest także trudne. I dlatego, że żadna z nich nie nauczyła się przyjmować życiowych konieczności bez pogarszania sytuacji niewczesnym żalem. To dobra życiowa lekcja, Miri. Żal jest bezproduktywny. Tak jak poczucie winy i smutek, choć czułam i jedno, i drugie przy każdym z pięciu Śpiących płodów, jakie mieliśmy w Azylu.
— P-pięciu?!
— Jak dotąd. Pięć w ciągu trzydziestu jeden lat. I każda para rodziców podjęła taką samą decyzję, jaką muszą teraz podjąć rodzice Joan, bo każda para rozumiała, że to twarda konieczność. Śpiące dziecko to żebrak, a silni i produktywni nie przyjmują do wiadomości pasożytniczych roszczeń żebraków. Miłosierdzie — proszę bardzo, lecz tylko jako indywidualna sprawa jednostki. Ale roszczenia, jak gdyby słabość miała moralną przewagę nad siłą, była od niej lepsza — co to, to nie. Czegoś takiego nie przyjmujemy nawet do wiadomości.
— T-to Śpiące dziecko m-mogłoby być pro…produktywne! Pod k-każdym innym wz-względem było zu…zupełnie n-normalne!
Jennifer przysiadła wdzięcznie na krześle przy biurku.
— Owszem, przez pierwszą część życia. Ale produktywność to rzecz bardzo względna. Śpiący może być produktywny przez co najwyżej pięćdziesiąt lat, poczynając, powiedzmy, od dwudziestego roku życia. Ale w przeciwieństwie do nas, ich ciała po upływie tego czasu słabną, zużywają się i padają ofiarą różnych dolegliwości. A mimo to mogą żyć jeszcze przez jakieś trzydzieści lat, stanowiąc ciężar dla społeczności i źródło wstydu dla siebie samych, bo to przecież wstyd nie pracować, kiedy robią to inni. Nawet gdyby ten Śpiący był na tyle przedsiębiorczy, że zebrałby dość kredytu, aby wystarczyło mu na stare lata i mógłby zakupić roboty, które by się nim zajęły, skończyłby w izolacji, niezdolny do uczestnictwa w codziennym życiu Azylu, degenerując się. Umierając. Czy kochający rodzice mogliby życzyć sobie takiego losu dla własnego dziecka? Czy jakakolwiek społeczność mogłaby sobie pozwolić na utrzymanie wielu takich ludzi, nie czując przy tym duchowego ciężaru? Kilku — owszem. Ale Śpiący, który wychowałby się wśród nas, będzie tu nie tylko outsiderem — nieprzytomny i umysłowo martwy przez osiem godzin, podczas których życie społeczności toczy się normalnym trybem — będzie dźwigał także potężny ciężar świadomości, że któregoś dnia może spotkać go zawał, dopaść nowotwór lub któraś z innych niezliczonych chorób, jakie trapią żebraków. Świadomości, że pewnego dnia sam stanie się ciężarem. Jak mężczyzna albo kobieta z zasadami mogliby tak żyć? Wiesz, co musieliby zrobić?
Miri wiedziała. Ale nic nie odpowiedziała.
— Musieliby popełnić samobójstwo. Potworność — narzucić taki los dziecku, które się kocha!
Miri wypełzła spod biurka.
— Ależ b-babciu… Wszyscy mu…musimy kiedyś u-umrzeć. N-na-wet ty.
— Oczywiście — odparła Jennifer opanowanym tonem. — Ale kiedy to nastąpi, moja śmierć będzie końcem długiego i produktywnego życia. Umrę jako pełnoprawny członek naszej społeczności. I nie chciałabym, żeby moje dzieci lub wnuki spotkało coś gorszego. Nie zgodziłabym się, żeby spotkało ich coś gorszego. Podobnie matka Joan.
Miri rozważyła to sobie starannie. W jej głowie zawiązywały się skomplikowane sieci myśli. W końcu z bólem pokiwała głową.
A Jennifer oświadczyła tak, jakby nie odniosła właśnie zwycięstwa:
— Myślę, że jesteś już dość dorosła, by móc oglądać przekazy z Ziemi. Ustanowiliśmy limit czternastu lat, bo uważaliśmy, że najpierw należy uformować was należycie, wpoić wam — tobie i innym dzieciom — nasze zasady, zanim wam pokażemy, w jaki sposób narusza się je na Ziemi. Może się pomyliliśmy, szczególnie jeśli chodzi o was, Superdzieci. Ciągle jeszcze nie wiemy, jak do was podchodzić, skarbie. Ale być może byłoby lepiej, gdybyś sama zobaczyła, jakie to pasożytnicze i marnotrawne życie preferują żebracy; teraz nazywają siebie Amatorami Życia.
Miri czuła dziwną niechęć do oglądania przekazów z Ziemi — niechęć, której z całą pewnością aż do dziś nie odczuwała. Niemniej jeszcze raz kiwnęła głową. Babcia pachniała perfumowanym mydłem i czystością. Jej długie włosy, zebrane w węzeł, lśniły jak czarne szkło. Miri nieśmiało położyła dłoń na kolanie Jennifer.
— I jeszcze jedna rzecz, kochanie — dorzuciła Jennifer. — Dwanaście lat to za dużo jak na łzy, szczególnie jeśli w grę wchodzi twarda życiowa konieczność. Już sama konieczność przetrwania wymaga od nas tak wiele, że nie ma tu miejsca na płacz. Zapamiętaj to sobie.
— Za…zapamiętam — odparła Miri.
Nazajutrz zobaczyła, jak Joan idzie z kopuły swoich rodziców w stronę parku. Miri zawołała na nią, ale Joan nie przystanęła ani nie odwróciła głowy. Po chwili Miri zadarła dumnie podbródek i pomaszerowała w inną stronę.
20
PIĘCIU MŁODYCH MĘŻCZYZN PODPEŁZŁO DO DRUCIANEJ siatki ogrodzenia, starając się trzymać w cieniu nie przyciętych drzew i krzewów i porzuconej, zapadniętej w sobie ławki, słowem: pośród czegoś, co niegdyś mogło być parkiem. Księżyc na wschodzie wędrował wysoko, pokrywając ogrodzenie płaszczem srebra. Oka siatki były spore, a spleciono ją z cienkiego i niezbyt mocnego drutu. Najpewniej służyła tylko jako swego rodzaju wizualny wyznacznik, prawdziwą zaś gwarancją bezpieczeństwa było pole Y. Jeśli tak, to mglisty blask pola był nie do wypatrzenia w księżycowej poświacie i trudno było oszacować jego wysokość.
— Rzucajcie wysoko — szepnął Dan ze swego fotela do chłopaka, który znalazł się najbliżej niego. Cała piątka odziana była w czarne, plastykowe ubrania i czarne buciory. Dan pamiętał imiona tylko trzech spośród nich. Poznał wszystkich tego zaledwie popołudnia w barze, wkrótce po tym, jak przypałętał się do tego miasta. Podejrzewał, że są młodsi od niego, dziewiętnastolatka, ale to bez znaczenia. Mieli kredyty z opieki społecznej na alkohol i prochy, więc dlaczego miałby się przejmować, ile mają lat? Dlaczego w ogóle czymkolwiek miałby się przejmować?
— Teraz! — krzyknął któryś.
Ruszyli pędem przed siebie. Wózek Dana zaplątał się w kępkę twardego, nie ścinanego zielska, a on sam poleciał głową do przodu. Pasy utrzymały go na miejscu, a wózek po chwili wyplątał się i ruszył dalej, lecz inni dotarli do pola Y przed nim. Cisnęli swe prowizoryczne bomby, zrobione z benzyny, którą zrabowali z opuszczonej staromodnej farmy. Nikt z wyjątkiem Dana nie wiedział, co to takiego, tak jak nikt nie słyszał nigdy o koktajlu Mołotowa. W całym towarzystwie on jeden potrafił czytać.
— Cholera! — wrzasnął najmłodszy. Jego bomba uderzyła chyba w sam czubek pola energetycznego, eksplodowała i obsypała suchą trawę deszczem płonącego plastyku. Podobnie stało się z dwoma pozostałymi bombami, a czwarty chłopiec upuścił swoją i zaczął uciekać z krzykiem. Jego koszula zajęła się od płonącego odłamka.
Dan zbliżył się do ogrodzenia i rzucił. Jego potężnie umięśnione ramię — wynik nieustannych ćwiczeń — posłało bombę wysoko ponad ogrodzeniem. Po obu stronach pola płonęła sucha trawa.