— Ja tam nie wejdę!
— Zdejmij mu najpierw te zaszczane portki, Pat — rzekł z wyraźnym obrzydzeniem Erik.
Ochroniarz złapał za końce nogawek i szarpnął. Dan próbował walczyć, lecz jego bezproduktywna młocka ustała z chwilą, gdy zauważył przechadzającą się od niechcenia ziemną kukułkę. Z dzioba zwisał jej na pół zjedzony wąż. Na zielonej skórze grzbietu pomarańczone litery układały się w słowo puta.
Znajdowali się w miejscu, gdzie nielegalnej inżynierii genetycznej nie trzeba nawet kryć przed glinami.
Wewnątrz budynku ciągnęły się nieskończenie długie szare korytarze, poblokowane polami energii Y. Przy każdym punkcie kontrolnym Erik podchodził do analizatora siatkówkowego i przepuszczano go bez jednego słowa. Cokolwiek miało teraz nastąpić, zostało zaaranżowane wcześniej.
Strach w środku Dana stał się szarą, rozprzestrzeniającą się, bezkształtną mazią, a jej bezkształtność powodowała jeszcze większy lęk.
Nareszcie jakiś pokój z białą, czystą kozetką. Na nią właśnie rzucił go Pat. Dan przeturlał się na drugą stronę i walnął o podłogę zupełnie na to nie przygotowany. Próbował powlec się, nagi, w stronę drzwi. Pat zgarnął go z ziemi bez żadnego wysiłku — podrasowane mięśnie — i wrzucił z powrotem na kozetkę, po czym przypiął pasami. Ktoś, kogo Dan nie mógł zobaczyć, dotknął jego głowy elektrodą.
Wrzasnął. Pokój stał się pomarańczowy, potem poczerwieniał od jasnych, gorejących punkcików, z których każdy palił żywym ogniem jego ciało. Ale to wszystko działo się tylko w jego myślach, dotąd nie dotknęło go nic prócz chłodnego metalu. Ale mieli zamiar, chcieli mu wypalić mózg…
— Dan — powiedział miękko Erik tuż przy jego uchu — posłuchaj mnie. To nie będzie elektroniczna lobotomia. To nowa technika genomodyfikacji. Zarażą ci mózg genomodyfikowanym wirusem, który uniemożliwi blokowanie przepływu obrazów z obrzeży do kory mózgowej. Obrzeża to starsza i prymitywniejsza część mózgu. Potem biowspomaganie będzie przystosowywać twoje fale mózgowe, dopóki kora mózgowa nie przyswoi sobie ścieżek, za pomocą których będzie mogła przetwarzać te obrazy w czynność theta. Rozumiesz?
Nie rozumiał. Strach zalał już resztkę jego umysłu, ta szara bulgocąca maź wystrzeliła ponad rozpalone do czerwoności oparzeliny, a potem ktoś krzyknął i zalała go fala wstydu, że to on sam. Potem maszynę włączono, a pokój zniknął.
Leżał na tej kozetce przez sześć dni. Z kroplówki sączyły się substancje odżywcze, cewnikiem odpływał mocz. Dan nie był świadom żadnego z tych procesów. Przez sześć dni subtelne elektrochemiczne ścieżki w jego mózgu wzmacniały się i poszerzały. Pozbawione chemicznych blokad obrazy wędrowały swobodnie z podświadomości, ze strefy pamięci rasowej, ze starszych, gadzich partii mózgu do nowszej, ukształtowanej przez zasady życia społecznego kory mózgowej, która zwykle otrzymywała je bez filtrów tylko poprzez sny oraz symbole i pewnie załamałaby się z wrzaskiem rozpaczy, gdyby nie solidna podstawa genomodyfikowanych leków, która trzymała ją w kupie.
Przycupnął na skale w blasku słońca. Miał szpony, kły, futro, pióra i łuski. Jego paszcza rozdzierała i szarpała coś skamlącego bezsilnie, krew ściekała mu po twarzy, po wydłużonym ryju, po rogowej koronie. Zapach krwi go podniecał, a w uszach szumiało rytmicznie: „To moje, moje, moje… „
Wzniósł się na tylnych łapach, potężnych jak dwie kolumny, i trzasnął odłamkiem skały w głowę tego drugiego. Jego ojciec, wijąc się w wymiocinach po ostatnim pijaństwie, wznosił do góry ręce złożone w błagalnym geście. Rąbnął kamieniem z całej sity. W rogu jaskini leżała skulona matka, z futrem błyszczącym od prochów, czekała na penis, już napęczniały…
Ścigali go wszyscy — Leisha i ojciec, i jeszcze jakieś wyjące stwory, które chciały przegryźć mu gardło, a on biegł, biegł przez drzewa, które nie chciały już stać nieruchomo, krzewy, które otwierały paszcze i próbowały go schwytać, przesadzał rzeki, które próbowały go wessać… A potem krajobraz przeszedł nagle w pustynną posiadłość i była tam Leisha, krzyczała do niego, że jest nieudacznikiem i że zasługuje na śmierć, bo nic nigdy nie potrafi zrobić jak trzeba, nie może nawet pozostawać na jawie jak prawdziwi ludzie. Złapał Leishę i rzucił nią o ziemię, a w tym momencie przyszło nań olśniewające poczucie wolności, tak niesamowite poczucie własnej potęgi, że zaśmiał się głośno, a potem oboje, on i Leisha, byli nadzy, ona związana, a on rozejrzał się po jej pracowni i rzekł chełpliwie: „ To wszystko moje, moje, moje…”
— On nie czuje bólu — powiedział lekarz. — To rzucanie się to nic innego jak wymuszona przez bombardowanie kory mózgowej reakcja mięśni. Coś jak marzenia senne.
— Marzenia senne — powtórzył Erik, wpatrzony w wijące się ciało Dana. — Marzenia senne…
Lekarz wzruszył ramionami, nie z obojętności, lecz z ogromnego napięcia. Tę eksperymentalną technikę psychiatryczną zastosowano dopiero czwarty raz. Poprzednich troje ludzi nie miało tak potężnych krewnych czy kim tam był ten cały Smithson dla Bevingtona-Watrousa. Lekarza wcale nie obchodziło, kim tamten był. Znajdowali się poza granicami Stanów Zjednoczonych, a w Meksyku prawo tyczące genomodyfikacji funkcjonowało na zasadzie wydawania bardzo drogich zezwoleń. Lekarz miał takie zezwolenie. Wprawdzie nie dotyczyło ono tego, czym się akurat zajmowali, ale z drugiej strony, któż mógłby mieć pozwolenie na coś podobnego? Jeszcze raz wzruszył ramionami.
— To już trwa trzeci dzień — odezwał się Erik. — Kiedy zakończy się ta… faza?
— Połączenie do pana Bevingtona-Watrousa. — Młoda meksykańska pielęgniarka była wyraźnie przestraszona. — Pani Leisha Camden.
Erik odwrócił się powoli.
— Jak nas znalazła?
— Nie wiem, proszę pana. Czy… czy podejdzie pan do terminalu?
— Nie.
Po minucie pielęgniarka była z powrotem.
— Proszę pana, pani Camden kazała przekazać, że jeśli pan z nią nie porozmawia, będzie tu za dwie godziny.
— Nie będę z nią rozmawiał — powtórzył z uporem Erik, lecz źrenice rozszerzyły mu się, przez co nagle wydał się o wiele młodszy. — Doktorze, co się stanie, jeżeli przerwiemy teraz zabieg?
— Nie wolno go teraz przerwać. Nie wiemy dokładnie, jak to… ale z całą pewnością konsekwencje dla psychiki będą nader poważne. Z całą pewnością.
Erik znów zapatrzył się na Dana.
Obrazy przeszły w kształty, lecz nie straciły swojej tożsamości — przeciwnie — zyskały ją. Kształty to były obrazy plus jeszcze coś. Kształty były samą esencją obrazów, należały i zarazem nie należały do Dana: były aniołami, demonami, bohaterami, lękami, pragnieniami, impulsami — jego osobistymi, a zarazem ogólnoludzkimi. Nie widział ich nikt prócz niego, nikt nigdy ich nie oglądał, lecz były jego własnym przekładem z uniwersaliów, był tego pewien. Nawet mimo dziwnych leków, mimo elektrod i tego przypominającego trans stanu, w jakim się znajdował, jakaś część jego świadomości o tym wiedziała… Rozpoznawała te obrazy i Dan miał głęboką pewność, że nigdy już ich nie zapomni i że jeszcze nie zakończył ich tworzenia.
— Wprowadzamy właśnie czynność theta — objaśnił lekarz. — Za pomocą elektroniki zmuszamy korę mózgową, by zaczęła wytwarzać fale charakterystyczne dla snu wolnofalowego.
Erik milczał.
— Jest oczywiste, panie Bevington-Watrous, że podpisał pan akt prawny, w którym zrzeka się pan wszelkich ewentualnych pretensji i roszczeń w sprawie wyniku leczenia pana Smithsona. Upewniał nas pan także, że w razie wystąpienia jakichś problemów z ekstradycją jest pan w stanie…