Выбрать главу

Koniec końców Miri zdołała odkryć odpowiedzi na wszystkie te pytania — albo przeszukując banki danych, albo w rozmowie z ojcem lub babcią. Kłopot w tym jednak, że odpowiedzi wcale nie były zajmujące. Wyścigi skuterów są ważne, bo Amatorzy Życia sądzą, że są ważne — tylko tyle? Czy nie ma innych kryteriów poza tym chwilowym zadowoleniem?

Z pytania tego jej umysł wysnuł długie sznury myśli, sięgające do zasady Heisenberga, Epikura, wymarłej już filozofii zwanej egzystencjalizmem, stałych Rahvolego dla wzmacniania systemu nerwowego, mistycyzmu, burz epileptycznych w tak zwanych wizjonerskich partiach mózgu, demokracji społecznej, teorii organicznej społeczeństwa i bajek Ezopa. Konstrukcja była niezła, ale ta jej część, której dostarczyły ziemskie media, nadal pozostała w zasadzie nieistotna.

Podobnie było i z resztą pytań Miri. Struktura polityczna i podział dóbr zależały od wątłej równowagi między głosami Amatorów Życia a potęgą Wołów. Ta równowaga z kolei zdawała się być dość przypadkowym wynikiem społecznej ewolucji, nie zaś wynikiem planowania czy działania pewnych zasad. W Stanach Zjednoczonych działo się tak a nie inaczej, ponieważ działo się tak a nie inaczej. A jeśli nawet poza tym stwierdzeniem istniało głębsze tło, media nic o tym nie wspominały.

Doszła do wniosku, że to wina samych Stanów Zjednoczonych, rozpieszczonych przez tanią energię Y i bogatych w wyniku odsprzedawania za granicę ciągle tych samych patentów — kraju tak dekadenckiego, jak go opisywała jej babka. Miri nauczyła się więc rosyjskiego, francuskiego oraz japońskiego i spędziła następnych kilka miesięcy przeglądając obrazy nadawane w tych językach. Odpowiedzi były tu inne, ale ani trochę bardziej interesujące. Coś zdarzało się dlatego, że się zdarzało. Było takie jakie było, bo sprawy doszły do tego akurat punktu. Toczono pomniejsze wojny graniczne lub ich nie toczono. Podpisywano umowy handlowe lub ich nie podpisywano. Śpiący prominenci umierali lub przechodzili operacje i wracali do zdrowia. Jeden z najważniejszych francuskich prezenterów zawsze kończył swoją audycję w ten sam sposób: Ca va toujours.

W żadnym z popularnych przekazów nie znalazła Miri bodaj wzmianki o badaniach naukowych lub przełomowych odkryciach, która nie miałaby posmaku taniej sensacji lub zabarwienia politycznego, zaś w zbiorach bibliotecznych ani jednej nuty bardziej złożonych utworów muzycznych jak te Bacha, Mozarta lub O’Neilla, żadnej idei tak skomplikowanej jak te, które omawiała na co dzień z Tonym.

Po sześciu miesiącach przestała oglądać przekazy sieci informacyjnych.

A jednak coś się w jej życiu zmieniło. Babcia często była zajęta, coraz więcej czasu spędzała w Laboratoriach Sharifi, zatem teraz z większością swoich pytań zwracała się do ojca. Nie zawsze potrafił dać odpowiedź, a te, których udzielał, wywoływały w jej umyśle krótkie i koślawe sznury. Powiedział jej, że opuścił Ziemię, kiedy miał dziesięć lat i choć wracał tam czasem w interesach, rzadko spędzał czas ze Śpiącymi. Zwykle załatwiał swoje sprawy przez pośrednika, Bezsennego, który mieszkał na Ziemi, człowieka o nazwisku Kevin Baker.

Miri wiedziała co nieco o Bakerze, ponieważ ich bank danych zawierał mnóstwo o nim informacji. Jednak nie interesował jej zbytnio. Czuła doń coś jakby cień pogardy — ten człowiek mieszkał sam wśród Śpiących, czerpał z nich korzyści — i to najwyraźniej niemałe — przedkładając je nad związek ze społecznością. Ale słuchała, kiedy ojciec opowiadał, ponieważ sieci informacyjne wzbudziły w niej zainteresowanie własnym ojcem. W przeciwieństwie do matki potrafił patrzeć prosto w jej rozedrganą twarz, na zbyt dużą głowę i wstrząsane skurczami ciało. Nie musiał odwracać wzroku. Potrafił słuchać jej zająkliwej mowy. Siedział z rękoma złożonymi spokojnie na kolanach i słuchał jej cierpliwie, a w jego oczach dostrzegała coś, czego żadną miarą nie potrafiła nazwać — bez względu na to, ile wysnuła wokół tego sznurów. A każdy z tych sznurów zaczynał się od cierpienia.

— Tato, gdzie byłeś?

— W Laboratoriach Sharifi. Z Jennifer. — Jej ojciec, w przeciwieństwie do cioci Najli, mówiąc o matce często używał jej imienia. Miri nie była pewna, od kiedy to trwało.

Przyjrzała mu się. Na czole miał drobniuteńkie krople potu, choć Miri zdawało się, że w jej pracowni panuje chłód. Był wyraźnie wstrząśnięty. Sznury Miri pobiegły do wstrząsów sejsmicznych, skutków działania adrenaliny i sprężenia gazów, które rozpala gwiazdy. Zapytała:

— Co robią w Laboratoriach?

Ricky Keller potrząsnął tylko głową. Po chwili zapytał nieoczekiwanie:

— Kiedy masz wejść do Rady?

— Jak skończę szesnaście. Za dwa lata i dwa miesiące.

Ojciec uśmiechnął się, a ten uśmiech zapoczątkował sznur, który snuł się, co dziwne, aż do pewnej audycji w sieci Śpiących, którą oglądała kilka miesięcy wcześniej i od tamtej pory nie poświęciła jej ani jednej myśli. Była to opowieść, najpewniej fikcyjna, zaczerpnięta z pewnej mistycznej księgi, na której oparto kilka wierzeń religijnych Śpiących. Jakiś człowiek o imieniu Hiob tracił jedną własność za drugą, ani razu nie próbując się bronić lub wymyślić sposobu na odzyskanie utraconych dóbr. Miri osądziła, że Hiob nie ma za grosz charakteru albo jest głupi, albo może jedno i drugie naraz. Program znudził ją, zanim się skończył. Ale uśmiech jej ojca przypomniał jej teraz pełną rezygnacji twarz aktora. A ojciec powiedział tylko:

— To dobrze. Będziemy cię potrzebować w Radzie.

— Dla…dlaczego? — spytała Miri, wściekając się w duchu, że wypowiedzenie tego słowa zajmuje jej aż tyle czasu, mimo iż mile połechtało ją, że jest mu potrzebna.

Ale on nie odpowiedział.

* * *

— Teraz! — rzucił Will Sandaleros.

Jennifer pochyliła się, wpatrzona w trójwymiarowy holograficzny obraz bańki. Jej oryginał tysiąc mil stąd rozłożył się, napełnił standardowym powietrzem i na koniec wypuścił myszy z półhipotermicznego pomieszczenia, w którym były zamknięte. Mikroskopijne kroplówki w obrożach w mgnieniu oka przywróciły ich organizmy do stanu normalnego biologicznego funkcjonowania. W ciągu kilku minut biometry przy ich obrożach wykazały, że myszy rozproszyły się po całym wnętrzu bańki, której skomplikowana wewnętrzna topografia była matematycznym odpowiednikiem Waszyngtonu.

— Gotowe — oznajmił doktor Toliveri. — Przygotować się. Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, już!

Wypuszczono genomodyfikowane wirusy. Przez utrzymywaną w stałej temperaturze bańkę przesunęły się prądy powietrzne odpowiadające ziemskim południowo-zachodnim wiatrom o prędkości pięciu mil na godzinę. Jennifer przeniosła teraz całą uwagę na odczyty z biometrów, wyświetlane na ściennym ekranie. Po trzech minutach nie wykazywały już żadnych śladów aktywności.

— Tak — powiedział Will. Nie uśmiechał się, lecz ujął ją za rękę. — Tak.

Jennifer pokiwała głową.

— Doskonała robota — zwróciła się do Toliveriego, Blure’a i trzech techników. Potem odwróciła się do Willa i swoim pięknym, opanowanym głosem powiedziała cicho: — Jesteśmy gotowi, by przejść do następnego etapu.