Leisha wydała cichy okrzyk i uniosła się z fotela. Podeszła do ojca, a on nie zniknął, nawet wtedy, kiedy stanęła tuż przy nim, pod samym projektorem. Zniknął tylko kwiat w jego dłoniach, a on sam wziął ją za ręce i powiedział łagodnie: „Byłaś sensem moich indywidualnych wysiłków”. Leisha z całej siły potrząsnęła głową. We włosach miała niebieską wstążkę — znów była dzieckiem. Weszła guwernantka, prowadząc Alice, a Alice powiedziała: „Nigdy mnie nie skrzywdziłaś, Leisho. Nigdy. Nie ma tu nic do wybaczania”. Potem Alice i Roger zniknęli, a Leisha biegła przez przepełniony słońcem las. Przez gałęzie wlewały się zielono-złote strumienie światła. Leisha śmiała się, a światło niosło w sobie ciepło żywych roślin, zapach wiosny i smak przebaczenia. Nigdy w życiu Leisha nie czuła się tak wolna i radosna, jakby wreszcie robiła to, co było jej przeznaczone od zawsze. Roześmiała się znowu i przyśpieszyła biegu, bo na końcu rozświetlonej słońcem ścieżki stała jej matka, roześmiana, z twarzą rozświetloną miłością, wyciągała ku niej ramiona.
Poczuła na policzkach łzy. Siedziała w fotelu w pokoju o ścianach z suszonej cegły. Światła były włączone. Natychmiast ogarnęła ją fala mdłości.
— Co widziałaś? — spytał niecierpliwie Dan. Leisha zgięła się wpół, walcząc z żołądkiem. W końcu zdołała wykrztusić:
— Co… co zrobiłeś?
— Powiedz mi, co widziałaś. Był nieugięty — młody artysta.
— Nie!
— W takim razie wrażenie musiało być potężne. — Uśmiechnięty, odchylił się do tyłu w swym wózku.
Leisha wyprostowała się z wolna, wsparła na oparciu fotela. Twarz Dana jaśniała triumfem. Powtórzyła, teraz już spokojniej:
— Co zrobiłeś?
— Sprawiłem, że zaczęłaś śnić — odparł.
Śnić. Spać. Sześcioro nastolatków w lesie i fiolka interleukinu-1… Ale przecież tamto to było coś zupełnie innego. Zupełnie.
To doświadczenie przypominało bardziej noc w hotelu w Conewango, w czasie procesu Jennifer, kiedy przyjechała do niej Alice. Tę noc, kiedy Leisha utraciła wiarę w to, że prawo swoją potęgą potrafi stworzyć powszechną wspólnotę i stała drżąca na krawędzi…
Ciemności…
Próżni…
Ale ten sen Dana to przecież było światło, nie ciemność. A jednak to było to samo. Leisha była tego pewna. Skraj czegoś przepastnego i pozbawionego wszelkich praw, gdzie słaby, ostrożny płomyk jej rozsądku mógł bezpowrotnie zaginąć… Wtedy przyszła do niej Alice. Przez ogromne połacie niewiadomego Alice usłyszała jej głos w sposób, który nie miał nic wspólnego z owym słabym, ostrożnym płomykiem. „Wiedziałam” — szepnęła Alice. I wbrew wszelkiemu rozsądkowi popędziła prosto do Leishy.
A teraz Dan wbrew wszelkiemu rozsądkowi manipulował jakąś nieznaną częścią jej umysłu…
— Zaczyna się od pewnego rodzaju hipnozy — objaśniał z entuzjazmem — ale takiego, który sięga poza korę mózgową do uniwersalnych… hm, ja nazywam je kształtami. Są czymś więcej niż tylko kształtami. Ale brakuje mi słów, wiesz, Leisho, że zawsze brakowało mi odpowiednich słów. Wiem tylko, że są we mnie i w każdym. A ja je przywołuję tak, żeby przybrały własne kształty we śnie innej osoby. To rodzaj snu na jawie, na wpół sterowanego, ale to jeszcze coś więcej. To coś zupełnie nowego. — Wziął głęboki oddech. — I jest moje.
Logiczne kwestie nieco ją uspokoiły.
— Na wpół sterowany? Chcesz powiedzieć, że potrafisz zaplanować, co mi się będzie śniło? — Ale nie mogła długo utrzymać tych pozorów obojętności. Przepełniało ją zbyt wiele uczuć, a nie wszystkie były pozytywne. — Dan, czy tak właśnie wyglądają marzenia senne? Czy to dzieje się ze Śpiącymi w czasie snu?
Potrząsnął przecząco głową.
— Nie. W każdym razie niezbyt często. Wydaje mi się… Tak naprawdę to sam jeszcze nie wiem dokładnie, co się wydarzyło. Jesteś przecież pierwsza, Leisho!
— Śnił mi się mój ojciec. I matka.
Oczy Dana zalśniły radością.
— To dobrze, bardzo dobrze. Pracowałem z kształtami pochodzącymi od moich własnych rodziców.
Jego młoda twarz pociemniała nagle, zawikłana w jakieś osobiste wspomnienie, którego Leisha zupełnie nie miała ochoty z nim dzielić. Sny — to jakby publicznie się obnażyć. Zbyt irracjonalne. Za wiele tu się odpuszcza, za bardzo się człowiek poddaje. Ale jeśli poddaje się światłu, słodyczy… Nie. To nie rzeczywistość. Sny to ucieczka, przecież wie o tym od zawsze, ona, która nigdy nie śniła. Marzenia senne to taki sam eskapizm wobec realnego świata jak ta pseudonauka ze Stowarzyszenia Bliźniąt Alice. Ale to, czego właśnie doświadczyła…
— Jestem za stara, żeby wywracać mi świat na lewą stronę jak starą skarpetę!
Niespodziewanie Dan uśmiechnął się szeroko, uśmiechem pełnym tak czystego triumfu, bez śladu domieszki frustracji czy arogancji, że Leisha poczuła się zupełnie oszołomiona. Ale postanowiła mocno obstawać przy rozumowym podejściu do świata.
— Ależ Dan — powiedziała — pozostałych czworo pacjentów, którzy przeszli tę samą operację w tamtej meksykańskiej klinice… Im przecież nie przydarzyła się żadna taka zmiana, żadna…
— Bo nie byli artystami — odparł z absolutnym przekonaniem. — A ja jestem.
— Ale… — zaczęła Leisha, lecz nie dane jej było skończyć, gdyż Dan — nadal uśmiechnięty, nadal triumfujący — wychylił się ze swego wózka i pocałował ją mocno w usta.
Leisha dalej siedziała nieruchomo. Czuła, jak jej ciało odpowiada, po raz pierwszy od… od jak dawna? Od lat. Sutki stwardniały, napięły się mięśnie brzucha. Pachniał mężczyzną, męskimi włosami i skórą. Usta rozchyliły się same z siebie. Leisha szarpnęła się w tył.
— Nie, Dan.
— Tak!
Bardzo nie chciała zniszczyć jego triumfu, tego zatrważającego osiągnięcia — przecież sprawił, że śniła. Ale w tej sprawie była absolutnie pewna.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo mam siedemdziesiąt osiem lat, a ty dwadzieścia. Wiem, że dla ciebie ta sprawa może wyglądać inaczej, ale dla mnie, w myślach — w mojej głowie — jesteś po prostu dzieckiem. I dla mnie zawsze nim pozostaniesz.
— Bo jestem Śpiącym!
— Nie. Bo nie przeżyłeś jeszcze tych pięćdziesięciu ośmiu lat, które przeżyłam ja.
— Myślisz, że o tym nie wiem? — odparł gwałtownie.
— Bo nie wiesz. Nie masz najmniejszego pojęcia, jak to jest. — Położyła dłoń na jego dłoni. — Myślę o tobie jak o synu, Dań. Nie jak o kochanku. Jak o synu.
Spojrzał jej prosto w oczy.
— A cóż takiego powiedział ci twój sen o matkach, ojcach i dzieciach, że tak cię to przeraziło?
Przez chwilę znów czuła tamten sen i dojrzała błysk czegoś, co kryło się poza nim, jakąś odwrotną stronę zalanej słońcem ścieżki, uśmiechniętego Rogera z egzotycznym kwiatem w ręku, i tej kochającej Elizabeth — takiej, jaką nigdy nie była w rzeczywistości, w każdym razie dla Leishy. Leisha nie do końca potrafiła dojrzeć tę drugą stronę, lecz wiedziała, że ona istnieje, głęboko w jej myślach — nowy sposób porządkowania świata, który nie miał nic wspólnego z prawem, ekonomią ani integracją polityczną, ani z żadną z tych wszystkich rzeczy, którym poświęciła życie. Sposób niekoniecznie gorszy albo lepszy, ale zupełnie inny i co najważniejsze: obcy. Błysk umknął.