— Przykro mi, Dan — powiedziała z całym współczuciem, na jakie było ją stać.
Kiedy wychodziła z pokoju, rzucił za nią cicho:
— Będę coraz lepszy w swojej sztuce, Leisho. Wyciągnę dużo więcej z twojej podświadomości, pokażę ci rzeczy, o których nigdy nawet… Leisho!
Nie mogła mu odpowiedzieć. Tylko pogorszyłaby sprawę. Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą drzwi.
Wieczorem, kiedy już doszła, jak ma to z nim omawiać, co powiedzieć, żeby ująć cały ten oszałamiający epizod w bardziej racjonalną perspektywę, Stella powiedziała jej, że Dan spakował się i wyjechał.
Miri zasiadła w kopule Rady na nowym krześle, które dostawiono w dniu jej szesnastych urodzin — piętnaste krzesło przyśrubowane do podłogi przy polerowanym metalowym stole. Odtąd pięćdziesiąt jeden procent akcji Azylu, które należało do rodziny Sharifi, będzie rozdysponowane w głosowaniu na siedem równorzędnych bloków. W przyszłym roku, kiedy Tony zajmie swoje miejsce, bloków będzie osiem. Kiedy Miri usiadła, krzesło lekko zaskrzypiało.
— Rada Azylu z dumą wita wśród swoich członków Mirandę Serenę Sharifi — rozpoczęła Jennifer bardzo oficjalnie.
Radni przywitali ją oklaskami. Miri uśmiechnęła się. Jej babka rozładowała na moment panujące w pomieszczeniu napięcie, tak gęste, że jego prądy dałoby się oznaczyć na matrycy Hellera. Spod opuszczonych powiek Miri rozejrzała się ukradkiem dookoła stołu. Miała teraz zwyczaj stale trzymać głowę opuszczoną, ponieważ odkryła, że wtedy jej drgawki i tiki są mniej widoczne. Matka klaskała nie patrząc na nią, ojciec uśmiechał się z melancholią, która teraz nieustannie zaciemniała jego spojrzenie. Piękna ciocia Najla, nosząca kolejne Superdziecko, wpatrywała się w Miri z niezachwianą determinacją.
Radni kadencyjni uśmiechali się, lecz zbyt słabo ich znała, żeby wiedzieć, co mogą oznaczać owe uśmiechy. Zastanawiała się, czy zazdroszczą jej tych nieoczekiwanie przyspieszonych wpływów. Rodzinie Sharifi przypadało w Azylu o wiele więcej przywilejów niż to miało miejsce w jakiejkolwiek innej rodzinnej korporacji na Ziemi. A z sieciowych dramatów wynikało, że na Ziemi panował usankcjonowany społecznie obyczaj, który nakazywał młodym mężczyznom zabijać ojców, jeśli ci byli właścicielami imperiów finansowych, plantacji lub korporacji orbitalnych, w celu przejęcia ich władzy. Po czym zwyczaj nakazywał poślubiać młodą trzecią żonę zamordowanego. Wydało się to Miri tak barbarzyńskie i odrażające, że doszła do wniosku, iż żebracy nie mogą egzystować w ten sposób naprawdę. Z pewnością wolą, żeby ich dramaty nie miały żadnego związku z rzeczywistością. Pomysł ten wydał się Miri z kolei tak bezsensowny, że z niesmakiem porzuciła dramaty i wróciła do oglądania seks-kanałów.
— Mamy dziś dość bogaty porządek obrad — zaczęła Jennifer swym dźwięcznym głosem. — Radny Dexler, czy zacznie pan od sprawozdania na temat stanu finansów?
Raport na temat stanu finansów był rutynowo pozytywny, lecz nie zmniejszył wcale panującego na sali napięcia. Miri, sama nie będąc już pod obserwacją, spod opuszczonych powiek studiowała twarze. Coś tu było wyraźnie nie tak. Tylko co?
Potem złożyły raporty kolejno: komisja rolna, prawna, medyczna i wymiaru sprawiedliwości. Hermione okręcała na palcu pukiel koloru miodu. (Kiedy to ostatnio Miri dotykała włosów swojej matki? Całe lata temu.) Po chwili przerzuciła kosmyk na inny palec i zaczęła od nowa. Jeden skręt, drugi, trzeci… Najla gładziła się po napęczniałym brzuchu. Radny Devore, młody człowiek o wielkich oczach, sprawiał wrażenie, że siedzi na rozżarzonych węglach.
— Na koniec mam jeszcze uzupełnienie do raportu medycznego — odezwała się w końcu Jennifer. — Prosiłam, żeby radny Derore pozostawił go do ogólnej dyskusji. Jak większości z was wiadomo, zdarzył się nam wypadek.
Nieoczekiwanie Jennifer spuściła głowę, a Miri z zaskoczeniem spostrzegła, że babka musi odczekać chwilę, zanim będzie w stanie kontynuować. Miri przywykła do myśli, że nic nie jest w stanie sprawić jej bólu.
— Tabitha Selenski z Kenyon International naprawiała wejście do konwertera mocy przy budynku biznesu numer trzy i otrzymała tak potężny ładunek energii, że… Najprymitywniejsze z jej tkanek regenerują się z wolna. Ale niektóre partie systemu nerwowego są tak zniszczone, że już nie ma się tam co regenerować. Nigdy nie odzyska całkowitej świadomości, co najwyżej częściową, na poziomie równym mniej więcej zwierzęciu… Będzie wymagała stałej opieki, nawet przy najbardziej podstawowych czynnościach. Co więcej, nigdy już nie będzie produktywnym członkiem naszej społeczności.
Jennifer obrzuciła spojrzeniem każdego po kolei członka Rady. Sznury Miri splątały się w węzły. Być bezsilnym, zdanym we wszystkim na innych, pozbawiać ich czasu i zasobów, nie dając nic w zamian…
Być żebrakiem.
Zobaczyła wyraźnie, o co tutaj chodzi, i poczuła nagły skurcz w żołądku.
— Kiedyś znałam na Ziemi pewną kobietę — mówiła Jennifer. — Kiedy byłam mała. Była matką mojej koleżanki. Oprócz niej ta kobieta miała jeszcze jedno dziecko, dziecko z poważnymi zaburzeniami systemu nerwowego. W ramach tak zwanej rehabilitacji nakazano matce poruszać rytmicznie kończynami dziecka ruchami naśladującymi pełzanie, żeby wyryć w mózgu wzorce takich zachowań i w ten sposób stymulować jego rozwój. Musiała robić to sześć razy dziennie przez godzinę. W czasie między poszczególnymi sesjami karmiła dziecko, myła je, odciągała produkty przemiany materii z jego okrężnicy, puszczała przepisane przez lekarzy taśmy, które miały pobudzić jego zmysły, kąpała je i mówiła do niego bez przerwy przez sześć półgodzinnych sesji, rozmieszczonych w sześciu równomiernych odstępach na dobę. Kobieta ta była kiedyś zawodową pianistką, lecz od tamtej pory nawet nie tknęła klawiszy. Kiedy dziecko skończyło cztery lata, lekarze dodali jeszcze więcej elementów terapii. Nakazano matce, aby cztery razy dziennie obwoziła dziecko po podwórku, napotykając różne obiekty w tej samej kolejności, lecz przy zmieniających się warunkach atmosferycznych, także w celu wywołania odpowiednich wzorców reakcji w mózgu dziecka. Moja koleżanka pomagała jej, ale po kilku latach cierpiała już na samą myśl, że ma iść do domu. Podobnie mąż owej kobiety, który w końcu nie wrócił do domu wcale. Żadnego z nich tam nie było, kiedy ta kobieta zastrzeliła najpierw swoje dziecko, a potem siebie.
Jennifer zawiesiła głos. Podniosła ze stołu jakiś papier.
— Rada otrzymała petycję od męża Tabithy, w której prosi, żeby skrócić jej cierpienia. Musimy teraz podjąć stosowną decyzję.
Radna Letty Rubin, młoda kobieta o kanciastych rysach, zakrzyknęła gorączkowo:
— Tabitha wciąż jeszcze potrafi się uśmiechać, nadal trochę reaguje. Odwiedziłam ją i na dźwięk mego głosu próbowała się uśmiechnąć! Ma prawo do własnego życia, bez względu na to, jakie ono ma być!
— Dziecko matki mojej koleżanki też umiało się uśmiechać — odparła Jennifer. — Ale prawdziwy problem tkwi w czym innym, a mianowicie: czy mamy prawo poświęcać życie innego człowieka, żeby się nią zajmował?
— Wcale nie musielibyśmy poświęcać życia jednego człowieka! Jeżeli podzielilibyśmy między siebie ten obowiązek, na przykład na dwugodzinne zmiany, obciążenie rozłożyłoby się równomiernie na tak wielu barkach, że nikt by go naprawdę nie odczuł!