22
STO PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI KONGRES STANÓW ZJEDNOCZONYCH stanął przed problemem rocznego deficytu handlowego, który przez ostatnie dziesięć lat wzrósł o sześćset procent, długu federalnego, który się potroił, oraz długu fiskalnego rzędu dwudziestu sześciu procent. Przez niemal całe stulecie Kenzo Yagai, a później jego spadkobiercy licencjonowali patent na energię Y wyłącznie dla amerykańskich firm, tak jak zostało to zastrzeżone w ekscentrycznym testamencie Yagaiego. Stany Zjednoczone przeszły najdłuższy okres wzrostu ekonomicznego w całej swej historii. Dzięki technologiom Y wydobyły się gładko z niebezpiecznego kryzysu międzynarodowego przełomu wieków, a także z jeszcze bardziej niebezpiecznego stałego niżu ekonomicznego. Amerykanie wynaleźli i wybudowali wszystkie możliwe zastosowania energii Y, którą każdy teraz chciał mieć. Wokół Ziemi krążyły zaprojektowane, zbudowane i napędzane przez Amerykanów stacje orbitalne, po niebie mknęły skonstruowane przez Amerykanów samoloty, na nielegalnych rynkach broni w każdym większym kraju na świecie handlowano bronią amerykańskiej produkcji. Kolonie na Marsie i Lunie mogły przetrwać tylko dzięki generatorom Y. Na Ziemi tysiące napędzanych tą energią urządzeń oczyszczało powietrze, uzdatniało odpady, ogrzewało miasta, napędzało w pełni zautomatyzowane fabryki, hodowało rośliny o genetycznie poprawionej wydajności, napędzało opiekę społeczną i utrzymywało stały przepływ kosztownych informacji między korporacjami, które z roku na rok stawały się bogatsze, bardziej krótkowzroczne w działaniu i bardziej szalone, na podobieństwo dawnych nadętych arystokratów, którym z emocji odpadały guziki u kamizelek, kiedy stawiali całe fortuny przy grze w faraona lub ruletkę.
W 2080 prawa do patentów wygasły.
Międzynarodowa Komisja Handlowa udostępniła patenty na energię Y wszystkim chętnym. Kraje, które dotąd żyły z okruchów amerykańskiej prosperity — budując składy dla maszyn, odkupując drobne i mniej rentowne licencje, dostarczając pośredników i brokerów — były na to przygotowane. Czekały gotowe od lat — fabryki stały już wybudowane, czekał personel kształcony na amerykańskich uniwersytetach, czekały gotowe projekty. W dziesięć lat Stany Zjednoczone utraciły sześćdziesiąt procent globalnego rynku handlu energią Y. Deficyt piął się w górę jak jakiś Szerpa.
Amatorzy Życia nie zaprzątali sobie tym głowy. Przecież po to właśnie wybierali sobie kongresmenów, żeby nie musieć sobie zaprzątać głowy. To kongresmeni mieli zakrzątnąć się w ten swój pracowity, wołowaty sposób i znaleźć wyjście, zająć się problemem, jeśli jakiś problem wyniknie. Ogół obywateli, a w każdym razie ta jego część, której chciało się jeszcze czegoś słuchać, nie dostrzegała żadnego problemu. Wyścigi skuterów, zasiłki z opieki społecznej, kanały rozrywkowe w sieciach, fundowane przez polityków festyny z obfitością jedzenia i piwa, rozbudowa nowych dzielnic i bezpłatna energia nadal przecież miały się świetnie. A tam, gdzie było inaczej, politycy nic nie dostawali. W końcu na głosy wyborców trzeba zapracować. Amerykanie wierzą w to od zawsze.
Deficyt w budżecie osiągnął poziom krytyczny.
Kongres podniósł progi podatkowe dla osób prawnych. Potem jeszcze raz w 2087 i jeszcze raz w 2090. Firmy Wołów, które wysyłały do Kongresu swoje córki, ojców lub kuzynów, zaczęły protestować. W 2091 roku protestów tych nie dało się dłużej ignorować. Najwyższa Izba obradowała przez sześć dni i nocy, a debatę tę transmitowano przez sieci informacyjne. Poza Wołami mało kto ją śledził. W tej mniejszości znajdowała się i Leisha Camden. A także Will Sandaleros.
Pod koniec szóstego dnia Kongres przyjął ustawę o nowych zasadach opodatkowania. Ustanowiono tak stromą skalę progów podatkowych, jakiej świat jeszcze nie oglądał. Na samym szczycie owej drabiny znajdowały się jednostki prawne, które za swój udział w rządzeniu Ameryką płaciły podatek w wysokości dziewięćdziesięciu dwóch procent zysku, z bardzo ścisłymi ograniczeniami odliczeń. Następny próg wyznaczono na poziomie siedemdziesięciu ośmiu procent. Poniżej wysokość progów gwałtownie opadała.
Spośród korporacji opodatkowanych na siedemdziesiąt osiem procent aż pięćdziesiąt cztery procent mieściło się na Azylu. A jedyną korporacją, która spełniała warunki opodatkowania dziewięćdziesięciodwuprocentowego, był sam Azyl.
Kongres zatwierdził nową ustawę podatkową w październiku. Leisha, która śledziła obrady w swoim domu w Nowym Meksyku, spojrzała przy tym bezwiednie w niebo za oknem. Było puste, niebieskie, bez jednej chmurki.
Will Sandaleros złożył pełny raport Jennifer Sharifi, która w tym czasie przebywała na stacji orbitalnej Kagura, gdzie załatwiała jakieś niezmiernie ważne sprawy. Jennifer wysłuchała go ze spokojem. Fałdy białej abaji ułożyły się wdzięcznie wokół jej stóp. Ciemne oczy błyszczały.
— Tak, Jenny — powiedział Will. — Zaczynamy pierwszego stycznia.
Jennifer skinęła głową. Jej wzrok powędrował w kierunku wiszącego na ścianie holoportretu Tony’ego Indivino. Po chwili powrócił do Willa, czego ten, pochylony nad obliczeniami przypuszczalnych podatków Azylu, nie zauważył.
Miri nie potrafiła pozbyć się myśli o śmierci Tabithy Selenski. Nieważne, o czym akurat myślała — czy prowadziła swoje neurochemiczne badania, czy żartowała z Tonym, czy też myła włosy — Tabitha Selenski, której Miri nie widziała na oczy, wplątywała się, przyczepiała do sznurków Miri i kompletnie blokowała myśli.
Kompletnie blokowała. Miri rozpracowała zastrzyk, od którego umarła Tabitha — powodował natychmiastową blokadę serca. A kiedy serce nie pracowało, płuca nie mogły wciągnąć powietrza. Tabitha dusiła się zablokowanym w płucach oddechem, tylko że o tym nie wiedziała, bo zastrzyk sparaliżował też natychmiast to, co pozostało z jej mózgu.
Miri siedziała samotnie w bańce z placem zabaw, zawieszonej na osi Azylu, i myślała o Tabicie Selenski. Dawno już wyrosła z placu zabaw. Mimo to nadal lubiła tu przychodzić, kiedy bańka była pusta, żeglowała wtedy wolno od jednego uchwytu do drugiego, a jej zwykła niezręczność znikała przy braku ciążenia i obserwatorów. Dzisiaj sznury jej myśli wydały się tak samo opustoszałe jak ten plac zabaw.
Lecz przecież nie była całkiem osamotniona — pięcioro ludzi, w tym jej własny ojciec, głosowało razem z nią za tym, by pozwolono Tabicie nadal żyć w Azylu. Ale pomiędzy ich głosami, powodami i argumentami za współczuciem kryła się istotna różnica, którą Miri czuła wyraźnie, lecz nie potrafiła nazwać — ani za pomocą słów, ani za pomocą sznurów, co było powodem jej głębokiej frustracji. Ten sam stary problem: czegoś brakowało w jej myślach, jakiegoś nieznanego rodzaju asocjacji lub związków. Dlaczego nie mogła wysnuć badawczego sznura, który spenetrowałby problem różnicy między jej głosem a głosami innych, który pozwoliłby jej dowiedzieć się, na czym owa różnica polega? Pozwoliłby wyjaśnić ją i zbadać, włączyć w system etyczny, który śmierć Tabithy Selenski wypaliła tak samo jak wypalała teraz jej myśli. Czegoś w tym wszystkim brakowało, czegoś bardzo dla Miri ważnego. Tam, gdzie powinno znajdować się wytłumaczenie, ziała wielka dziura.
Spojrzała w dół, na pola, kopuły i ścieżki. Azyl wyglądał pięknie w miękkim blasku przefiltrowanych promieni słonecznych. Przy przeciwnym krańcu stacji zbierały się chmury; zespół dyżurny na pewno planował na dzisiaj deszcz. Będzie musiała sprawdzić w kalendarzu pogody.
Azyl. (Uciekinierzy — kościoły — ochrona osoby i mienia — równowaga między prawem jednostki a prawami społeczeństwa — Locke — Paine — bunt — Gandhi — samotny bojownik o wyższe prawa moralne…) Dla Bezsennych tym wszystkim był Azyl. Jej własna społeczność. Dlaczego więc czuje się tak, jakby śmierć Tabithy zepchnęła ją na taką pozycję, gdzie uciekinierom nie przysługują już żadne prawa? (Becket w katedrze, krew na kamiennej posadzce…). Do miejsca, gdzie znikąd nie można oczekiwać bezpieczeństwa.