Powolutku Miri zeszła na dół i wyszła z bańki, żeby poszukać Tony’ego, który wprawdzie nie da jej odpowiedzi, ale przynajmniej zrozumie pytania. W każdym razie będzie je rozumiał na tyle, na ile rozumie je ona, a to — jak uświadomiła sobie nagle — niezbyt wiele. Brakuje czegoś niezmiernie istotnego.
Tylko czego?
Pod koniec października Alice przeszła zawał. Miała osiemdziesiąt trzy lata. Potem leżała cicho w łóżku, a przyjmowane lekarstwa łagodziły jej cierpienia. Leisha dniami i nocami wysiadywała przy niej wiedząc, że to już nie potrwa długo. Przez większość czasu Alice spała. Kiedy nie spała, odpływała nagle w jakieś wywołane lekami marzenia, a wtedy jej pomarszczoną twarz rozjaśniał nikły uśmiech. Leisha, trzymająca ją za rękę, nie miała pojęcia, którędy wędruje umysł siostry, aż pewnej nocy mgła odeszła na chwilę z oczu Alice, która skupiła na Leishy spojrzenie i uśmiechnęła się do niej tak ciepło i pogodnie, że Leisha, z trudem łapiąc oddech, natychmiast pochyliła się ku niej.
— Alice?
— Tatuś podlewa kwiatki — szepnęła Alice.
Leishę zapiekły oczy.
— Tak, Alice, tak.
— Dał mi jeden.
Leisha pokiwała głową. Alice z powrotem zapadła w sen, uśmiechnięta wróciła tam, gdzie ojciec darzył miłością swoją małą dziewczynkę.
Po kilku godzinach znów się obudziła i ściskając dłoń Leishy z niespodziewaną siłą rozejrzała się dzikim wzrokiem. Dysząc ciężko, próbowała usiąść.
— Udało mi się! Udało! Ciągle jeszcze tu jestem, nie umarłam!
Opadła z powrotem na poduszki.
Jordan, stojący przy łóżku matki, odwrócił wzrok.
Kiedy obudziła się po raz ostatni, była zupełnie przytomna. Popatrzyła z miłością na Jordana, a Leisha dostrzegła, że im dwojgu słowa nie były potrzebne. Alice dała synowi wszystko co miała, wszystko czego potrzebował, był więc zabezpieczony.
— Zaopiekuj się… Danem — szepnęła do Leishy.
Nie Jordanem, Erikiem czy innym z wnuków. Nie wiedzieć skąd Alice wiedziała, kto jest najbardziej potrzebujący. Ale czy kiedykolwiek było inaczej?
— Dobrze, Alice…
Ale Alice zapadła już z powrotem w intymny świat snów, a na wargach znów zadrżał cień uśmiechu.
Później, kiedy Stella z córką upinała jej rzadkie, siwe włosy i dzwoniła do władz stanowych po pozwolenie na prywatny pogrzeb, Leisha odeszła do swojego pokoju. Zdjęła z siebie ubranie i stanęła przed lustrem. Miała gładką, zaróżowioną skórę, piersi, które przez dziesiątki lat poddane prawom grawitacji wprawdzie nieco opadły, lecz nadal były pełne i gładkie. Mięśnie ud napinały się, kiedy poruszyła palcami stóp. Jej włosy — ten sam piękny blond, jakiego swego czasu zażyczył sobie Roger Camden, opadały wokół twarzy miękkimi falami. Poczuła nagłą chęć, by chwycić nożyczki i obciachać sobie te włosy w postrzępione kłaki, lecz czuła się zbyt stara i zbyt zmęczona na tak teatralne gesty. Jej siostra-bliźniaczka umarła ze starości. Zasnęła na dobre.
Leisha wciągnęła na siebie ubranie, nie spojrzawszy już więcej do lustra, i poszła pomóc Stelli przy zwłokach Alice.
Na pogrzeb zjechał do Nowego Meksyku Richard z Adą i synem. Sean miał teraz dziewięć lat, był jedynakiem. (Czyżby Richard obawiał się, że drugie dziecko okaże się Bezsennym?). Richard wydawał się zadowolony z życia, tak ustatkowany, jak tylko pozwalał na to jego i Ady tryb życia. Wcale się nie postarzał. Rysował mapy prądów oceanicznych w którejś z uprawnych części Oceanu Indyjskiego, tuż przy szelfie kontynentalnym. Praca szła mu dobrze. Otoczył Leishę ramionami i powiedział, że bardzo mu przykro z powodu Alice. Leisha wiedziała, że mówi szczerze, a pośród jej smutku gdzieś w głowie zaświtała myśl, że choć to właśnie on był najważniejszym mężczyzną w całym jej dorosłym życiu, teraz, kiedy trzymają w ramionach, ona nic nie czuje. Był obcym człowiekiem, z którym łączyła ją tylko biologia rodzicielskiego wyboru i dawno przebrzmiałe marzenia.
Na pogrzeb przyjechał także Dan.
Leisha nie widziała go od czterech lat, choć śledziła w sieciach jego karierę. Spotkała się z nim na wyłożonym kamieniami podwórzu, rozjaśnionym sztucznie wywołanymi kwiatami kaktusów i egzotycznych roślin, hodowanych w wilgotnych, przejrzystych bańkach pola Y. Bez wahania skierował ku niej swój wózek.
— Witaj, Leisho.
— Witaj, Dan.
Nadal miał to samo intensywnie zielone, uparte spojrzenie, choć pod każdym innym względem po raz kolejny bardzo się zmienił. Leishy przypomniał się tamten brudny, kościsty dziesięciolatek, potem gamoniowaty nastolatek, który tak bardzo starał się być Wołem w płaszczu, krawacie i pożyczonym stylu życia, potem gwiazda kółka dramatycznego z krótko przystrzyżonymi włosami i w lamowanym koronką retrostroju, na koniec brodaty włóczęga o chmurnym spojrzeniu, słaby psychicznie i pełen niebezpiecznych resentymentów. Teraz miał na sobie drogie ubranie, a zdradzała go tylko samotna, diamentowa bransoleta. Zmężniał, rysy twarzy osiągnęły dojrzałość. Był — jak zauważyła Leisha bez cienia pożądania — bardzo przystojnym mężczyzną. A kim był poza tym, nauczył się już starannie ukrywać.
— Tak mi przykro z powodu Alice. Miała najbardziej szczodre serce ze wszystkich ludzi, jakich znałem.
— Wiedziałeś o tym? Tak, to prawda. I sama to sobie wypracowała, bez żadnej szczególnej pomocy ze strony tych, którzy powinni byli jej pomóc.
Nie spytał, co chciała przez to powiedzieć. Dla niego słowa nigdy nie były najlepszym medium.
— Będzie mi jej ogromnie brakowało. Wiem, że nie zajrzałem tu od lat. — Mówił bez cienia zażenowania. Widocznie przeszedł już do porządku nad ostatnią niezręczną sceną, jaka się między nimi rozegrała. Lecz jeśli to prawda, to dlaczego trzymał się z dala przez cztery lata? Leisha rozesłała dość wiadomości, które miały go przekonać, by wrócił do domu. — Ale nawet kiedy mnie tu nie było, co niedzielę rozmawialiśmy przez wideotelefon. Czasami przez wiele godzin.
O tym nie wiedziała. Poczuła ukłucie zazdrości. Ale czy była zazdrosna o Dana czy o Alice?
— Kochała cię, Dan. Byłeś dla niej ważny. Wymieniła cię w swoim testamencie, ale to wszystko może poczekać do końca pogrzebu.
— Tak — zgodził się Dan, nie okazując szczególnego zainteresowania tym, co odziedziczył. Leisha poczuła przypływ ciepłych uczuć. Tamto dziecko nadal w nim było, gdzieś poza wyzywającą bransoletą i dziwną karierą, o której żadne z nich dotąd nawet nie napomknęło. A przecież powinna o niej wspomnieć, prawda? To jego praca, jego osiągnięcie, jego indywidualna doskonałość.
— Śledziłam przez sieci twoją karierę. Udało ci się i wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni.
W jego oczach zabłysło światełko.
— Oglądałaś mój występ w sieci?
— Nie, występu nie. Ale recenzje, pochwały…
Światełko zgasło. Mimo to nadal uśmiechał się ciepło.
— W porządku, Leisho. Wiedziałem, że nie będziesz mogła ich oglądać.
— Nie będę chciała — poprawiła, zanim zdołała się powstrzymać.
Uśmiechnął się.