Выбрать главу

Nie udało ci się, tato. Powinieneś był zapewnić genetycznie i to: lepszy sposób integrowania myśli, nie same tylko lepsze myśli.

Leisha uśmiechnęła się bez śladu wesołości. Biedny Roger. Obwinia go za wszystko, czym nie była Alice, wszystko czym sama była i czym nie była. W pewnym sensie to nawet zabawne. Ale tylko w ten sam niewesoły sposób, w jaki wszystko ostatnio wydaje jej się zabawne. Jeszcze osiemdziesiąt lat i może popłacze się nad tym wszystkim ze śmiechu. Potrzeba tylko czasu, narastającego warstwa za warstwą jak kurz.

* * *

— „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…” Dan wiedział, że to Jordan wybrał te piękne, bolesne i sentymentalne słowa. Nigdy przedtem nie uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych i nie był pewien, czy właściwie rozumie wszystkie te staroświeckie frazy, lecz rozglądając się po twarzach ludzi zebranych wokół grobu Alice Camden Watrous upewnił się, że to Jordan wybrał te słowa, które nie podobały się Leishy, a Stellę zniecierpliwiły. A Alice? Jej na pewno by się spodobały — dlatego, że wybrał je jej syn. Alice to by wystarczyło. Danowi też.

Kształty wślizgiwały się i wyślizgiwały cicho z jego świadomości.

— „Bo zna Pan nasze ciało i pomni, żeśmy proch. Dla człowieka dni jego są jak trawa — jako kwiecie na polu, tak i on zakwita. A przeleci nad nim wiatr i oto go nie ma, i nie będzie więcej znad go owo miejsce”.

Słowa te odczytywał Erik — wnuk Alice, dawny wróg. Dan przyglądał się temu przystojnemu, pełnemu powagi mężczyźnie, jakim stał się Erik, a kształty w jego głowie zakrążyły żywiej. Nie, nie kształty — tym razem uparł się znaleźć odpowiednie słowo dla Erika, który być może kiedyś obróci się w proch, ale w proch najwyższej światowej jakości, proch z litej platyny, którego nigdy nie rozwieje wiatr i po którym nie zginie wszelki ślad, bo Erik był Bezsennym, urodzoną siłą i talentem. Dan potrzebował też odpowiedniego słowa dla Richarda, który stoi ze spuszczonym wzrokiem obok swej Śpiącej żony i synka, udając, że jest taki jak oni. Słowa dla Jordana, syna Alice, przez całe życie rozdartego między swą Śpiącą matką i wspaniałą Bezsenną ciotką, którego broniło jedynie własne poczucie przyzwoitości. Słowa dla Leishy, która — jeśli to, co powiedział mu Kevin, było prawdą — kochała Śpiących o wiele bardziej niż kogokolwiek ze swoich. Kochała ojca. Alice. I jego, Dana.

Nie potrafił znaleźć właściwego słowa.

Teraz czytał Jordan, z jakiejś innej starej książki. Wszyscy oni znali mnóstwo starych książek.

— ”Sen po mitrędze, port u kresu burzliwych mórz, po wojnie pokój, a u kresu życia śmierć…”

Leisha podniosła wzrok znad trumny. Twarz miała spokojną. Światło płynące z pustynnego nieba zalało jej policzki, spłynęło po bladych, zaciśniętych wargach. Nie patrzyła na Dana. Obrzuciła krótkim spojrzeniem wygładzone wiatrem kamienie po obu stronach Alice: BECKER EDWARD WATROUS i SUSAN CATHERINE MELLING. Potem zapatrzyła się przed siebie. W przestrzeń. A Dan nagle zdał sobie sprawę, że nigdy nie pójdzie z nią do łóżka. Leisha nigdy nie będzie kochać go inaczej jak tylko macierzyńską miłością, bo od początku traktowała go jak syna, a ona nie zmienia w sobie zasadniczych kształtów. Nie potrafi. Jest, jaka jest. Podobnie dzieje się i z innymi ludźmi, ale u Leishy ta prosta prawda stała się niewzruszonym dogmatem. Nie naginała się, nie zmieniała. Było w niej coś takiego, coś, co wynikało z tej jej bezsenności… Nie, to raczej czegoś w niej nie było. Czegoś, co wykluczał sam fakt bezsenności. Dan nie potrafił sobie tego zdefiniować. Ale wszyscy Bezsenni mieli to w sobie — tę niezmienność, niemożność zmiany kategorii — i przez to właśnie Leisha nigdy nie pokocha go tak, jak on kochał ją. Nigdy.

Ścisnął go ból tak potężny, że na moment przestał widzieć stojącą u jego stóp trumnę Alice. Alice, której miłość pozwoliła mu dorosnąć tak, jak nigdy nie mogłaby tego dokonać miłość Leishy. Pozwolił, by cierpienie przepływało swobodnie, aż przybrało w jego głowie kolejny kształt, poszarpany i postrzępiony, ale będący czymś więcej niż sobą, czymś więcej niż nim samym. Czymś, co dało się znieść.

Nigdy nie będzie miał Leishy.

W takim razie pozostał mu już tylko Azyl.

Rozejrzał się dookoła. Stella ukryła twarz na ramieniu męża. Ich córka Alicia oparła dłonie na ramionach swych córeczek. Richard trzymał głowę opuszczoną, więc nie mógł dojrzeć jego oczu. Leisha trzymała się nieco na uboczu, a pustynne światło oświetlało jej nie podkreślone zmarszczkami oczy i mocno zaciśnięte usta.

Słowo wreszcie spłynęło do Dana, to słowo, którego tak zawzięcie szukał, słowo, które pasowało do nich wszystkich, wszystkich Bezsennych opłakujących swoją najukochańszą osobę, która nie była jedną z nich i właśnie dlatego była dla nich najukochańsza.

Słowem tym był „żal”.

* * *

Miri z pasją pochylała się nad terminalem. Zarówno ekran, jak i wydruk twierdziły to samo: ten syntetyczny model neurochemiczny działał jeszcze gorzej niż poprzedni. A nawet poprzednie dwa. Albo i poprzednie dziesięć. Jej doświadczalne szczury, z mózgami odurzonymi tym, co miało być rozwiązaniem eksperymentu Miri, stały niezdecydowanie w swych przegródkach do analiz mózgu. Najmniejszy z całej trójki dał sobie spokój i zasnął.

— Ś-świetnie — mruknęła Miri. Co jej dało podstawy, by twierdzić, że jest badaczem neurochemicznym? Super — tak, tak. Pewnie. Superniekompetentna.

W głowie tworzyły jej się i przetwarzały sznury kodów genetycznych, fenotypów, enzymów i receptorów. Wszystko to na nic. Śmiecie, zupełne śmiecie. Cisnęła w kąt instrument do skalowania.

— Miri!

W drzwiach stała Joan Lucas; jej ładna twarz ściągnięta była cierpieniem. Ona i Miri nie rozmawiały z sobą od lat.

— Miri…

— O co cho…chodzi? J-Joan?!

— O Tony’ego. Chodź zaraz. On…

Miri poczuła, jak z serca odpływa jej cała krew.

— C-co on?!

— Spadł z placu zabaw. Och, Miri, chodź…

Z placu zabaw. Z samej osi stacji… Nie, to przecież niemożliwe, plac jest zabezpieczony, a po upadku z takiej wysokości nie byłoby co zbierać…

— To znaczy, spadł z windy. Z zewnętrznej strony. Wiesz, chłopcy zawsze urządzali sobie zawody, kto wjedzie na górę po zewnętrznej stronie windy, a potem wśliźnie się przez luk do napraw…

Miri nic o tym nie wiedziała. Tony jej nie powiedział. Nie była w stanie się poruszyć ani myśleć. Mogła tylko gapić się na Joan, całą we łzach. Za jej plecami jeden z genomodyfikowanych szczurów pisnął cicho.

— No chodź! — krzyknęła Joan. — On jeszcze żyje!

Zespół medyczny już był przy nim. W ponurym milczeniu zajęli się na miejscu jego strzaskanymi nogami i złamanym barkiem, potem zabrali go do szpitala. Tony miał zamknięte oczy, a jedna strona jego głowy zalana była krwią.

Miri przejechała poduszkowcem pogotowia krótką drogę do szpitala. Lekarze błyskawicznie zabrali Tony’ego. Miri usiadła, patrząc przed siebie zastygłym wzrokiem, który drgnął tylko raz, kiedy weszła jej matka.

— Gdzie on jest?! — krzyczała Hermione, a jakaś mała, okrutna cząstka umysłu Miri zaczęła się zastanawiać, czy Hermione zdoła wreszcie spojrzeć wprost na swego syna — teraz, kiedy nie było w nim nic, co warte byłoby spojrzenia. Ani uśmiechu Tony’ego. Ani wyrazu jego oczu. Ani głosu, z trudem wyjąkującego słowa.