Miri skrzywiła usta.
— Na-nazwa — powiedziała.
— T-tak. N-nazwa — przytaknęła Diane.
Miri powiodła po nich spojrzeniem. Na platformie holowizyjnej unosiły się sznury Diane, podkreślając zarówno ich grupową odrębność, jak i skomplikowane ograniczenia powodowane fizyczną i emocjonalną zależnością. Jakaś nazwa.
— Że-żebracy — obwieściła Miri.
— Nie miałam wyboru — mówiła Jennifer. — Nie miałam wyboru!
— Nie miałaś — zgodził się Will Sandaleros. — Jest po prostu za młoda, żeby zasiadać w Radzie, Jenny. Miri nie nauczyła się jeszcze nad sobą panować ani kierunkować swych uzdolnień dla własnej korzyści. Ale nauczy się. Za kilka lat możesz przywrócić jej miejsce w Radzie. Źle ją oceniliśmy, kochanie. I to wszystko.
— Ale ona nie chce ze mną rozmawiać! — krzyknęła Jennifer, zdenerwowana. Jednak już w następnej chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wygładziła fałdy czarnej abaji i sięgnęła po imbryk, by dolać sobie i Willowi herbaty. Smukłe palce ujęły staroświecki dzbanek mocnym uchwytem i popłynął niezachwiany strumień wonnego naparu z jednoliściennej herbaty, azylowej genomodyfikacji, lejąc się w śliczne filiżanki, które Najla własnoręcznie odlała z jakiegoś stopu metali na sześćdziesiąte urodziny matki. Przyglądając się swej żonie Will Sandaleros ujrzał biegnące od nosa do ust ostre bruzdy i zdał sobie sprawę, że cierpienie może odcisnąć takie samo piętno jak starość.
— Jenny — odezwał się łagodnie — daj jej trochę czasu. Przeżyła straszny szok, a przecież to jeszcze dziecko. Nie pamiętasz już siebie w jej wieku?
Jennifer zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem.
— Miri nie jest taka jak my.
— Nie, ale…
— Nie chodzi tylko o Miri. Ricky także nie chce ze mną mówić.
Will odstawił filiżankę.
— Ricky zawsze był trochę za mało stanowczy jak na Bezsennego. Trochę za słaby. Zupełnie jak jego ojciec.
A Jennifer dodała, jakby to miało starczyć za odpowiedź:
— Ricky i Miri będą musieli uznać to, czego nie potrafił zrozumieć Richard: że pierwszym obowiązkiem społeczeństwa jest ochrona własnych praw i kultury. Jeśli nie łączy nas ta wspólna chęć, ten właśnie patriotyzm, nie jesteśmy niczym innym jak tylko zbiorem przypadkowych ludzi, którzy żyją akurat w tym samym miejscu. Azyl musi się chronić. Szczególnie teraz.
— Szczególnie teraz — zgodził się Will. — Daj jej trochę czasu, Jenny. W końcu to twoja wnuczka.
— A Ricky to mój syn. — Jennifer wstała, podnosząc ze stołu tacę z serwisem do herbaty. Nie patrzyła na męża. — Will?
— Tak?
— Załóż dozór w biurze Ricky’ego i w pracowni Mirandy.
— Nie możemy. W każdym razie nie u Miri. Superbystrzy eksperymentowali z systemami. Wszystko, co zaprojektował Tony, jest nie do przejścia. W każdym razie nie dla nas i nie bez pozostawienia oczywistych śladów.
Na dźwięk imienia Tony’ego na Jennifer spłynęła nowa fala smutku. Will wstał i otoczył ją ramionami.
— W takim razie przenieś Miri do innej pracowni, w innym budynku — powiedziała zdecydowanie. — Tam gdzie będzie można założyć jej dozór.
— Dobrze, kochanie. Ale Jenny… To naprawdę tylko dziecinny smutek i wstrząs. To wspaniała dziewczyna. Przyjdzie do siebie i uzna, co właściwe i konieczne.
— Wiem, że uzna — odpowiedziała Jennifer. — Przenieś ją jeszcze dziś.
23
TYDZIEŃ PO ŚMIERCI TONIEGO MIRI UDAŁA SIĘ NA poszukiwanie ojca. Służby Orbitalne wyrzuciły ją z jej pracowni — jej i Tony’ego, gdzie kiedyś pracowali razem, śmiali się i rozmawiali — i przeniosły ją do nowej pracowni w budynku naukowym numer dwa. Tego samego popołudnia przyszedł do jej pracowni Terry Mwakambe. Terry był najlepszy wśród Superbystrych, jeśli chodzi o systemy kontrolne, lepszy nawet od Tony’ego, ale rzadko pracowali razem, bo sznury Terry’ego utrudniały porozumiewanie się. Radykalne dodatki genomodyfikujące, o jeszcze nie do końca rozumianych konsekwencjach neurochemicznych powodowały, że Terry był dziwny nawet dla Superbystrych. Jego sznury składały się w większości z wzorów matematycznych opartych na teorii chaosu i nowszych zjawiskach dysharmonicznych. Miał dwanaście lat.
Terry spędził długie godziny nad terminalem i panelami ściennymi, mrugając wściekle oczyma i zaciskając dziecinne usta w wąską, rozedrganą linię. Nie odezwał się do Miri ani słowem. W końcu zorientowała się, że to milczenie kryje w sobie gniew równie silny jak jej własny. Terry kochał swoich rodziców, Normalnych, którzy odmienili jego geny, by stworzyć tę niesamowitą, nadzwyczajną inteligencję, jego superzdolności, a teraz ci sami Normalni inwigilują Miri, jedną z nich, jakby była jakimś żebraczym grabieżcą. Terry czuł się zdradzony.
Kiedy skończył, urządzenia inwigilujące Rady działały bez zarzutu. Pokazywały Miri rozgrywającą nie kończące się partie szachów z własnym terminalem. Obrona przed smutkiem. Szukanie potwierdzenia dla własnej siły przez kogoś, kto właśnie odkrył, że wobec śmierci jest zupełnie bezsilny. Ciało Miri, śledzone przez podczerwony skaner, pochylało się nad holograflczną planszą do gry i długo zastanawiało się nad każdym ruchem. Programy systemu nadzoru umożliwiały zaprojektowanie każdego ruchu w każdej rozgrywce. Miri wygrywała wszystkie, choć od czasu do czasu rozmyślnie popełniała błąd w obronie.
— J-jest — oznajmił Terry i wypadł z trzaskiem z jej pracowni. Było to jedyne słowo, jakie wypowiedział.
Miri znalazła ojca siedzącego w parku, poniżej miejsca, gdzie unosił się plac zabaw. Na kolanach trzymał drugie Normalne dziecko, które miał z Hermione. Dziecko miało prawie dwa latka — śliczny chłopczyk o imieniu Giles, z kasztanowymi, genomodyfikowanymi kędziorkami i ciemnymi oczkami. Ricky trzymał go tak, jakby za chwilę miał się złamać, zaś chłopczyk wiercił się i wyrywał na ziemię.
— Jeszcze nie zaczął mówić — to były słowa, jakimi ją powitał. Przebiegła w myślach wszelkie możliwe znaczenia tej uwagi.
— Za-zacznie. No…normalne dzieci cz-czasem się tak osz…oszczędzają, a potem za-zaczynają m-mówić od razu c-całymi zda… zdaniami.
Ricky uchwycił mocniej wiercące się dziecko.
— Skąd o tym wiesz, Miri? Przecież jeszcze nie jesteś matką, jeszcze sama jesteś dzieckiem. Skąd wy to wszystko wiecie?
Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Bez sznurów i struktur myślowych odpowiedź na jego prawdziwe pytanie — „Jak wy myślicie, Miri?” — będzie tak niekompletna, że aż bez wartości. Ale jej ojciec nie potrafi myśleć sznurami. On ich nawet nie rozumie. Zamiast tego więc powiedziała:
— T-ty ko…kochałeś T-Tony’ego.
Spojrzał na nią uważnie ponad główką dziecka.
— To oczywiste. Był moim synem. — Ale chwilę później dorzucił: — Nie, masz rację. Twoja matka go nie kochała.
— M-mnie t-też nie.
— Starała się.
Giles zakwilił. Ricky rozluźnił nieco chwyt, lecz nie postawił dziecka na ziemi.
— Miri, babka wyrzuciła cię z Rady Azylu. Postawiła wniosek, aby wiek uprawniający członków rodziny do zasiadania w Radzie podnieść do dwudziestu jeden lat, tak jak ma to miejsce wśród radnych kadencyjnych. Wniosek przyjęto.
Miri pokiwała głową. Było oczywiste, że babka będzie chciała wyrzucić ją z Rady i że Rada wyrazi na to zgodę. Zawsze istnieli tacy, którym nie podobało się, że rodzina Sharifi podlega innym, odrębnym kryteriom przy podziale głosów niż ogół, choć to, jak Sharifi dzielili te głosy między siebie, było wewnętrzną sprawą ich rodziny. A może niechęć do zajmowania przez nią miejsca w Radzie brała się z tego samego źródła, które miało ją do tego predysponować — była Superbystrą.