„Nie, poczekaj chwilę — powiedziała. — To nie są właściwe sznury”. Popatrzyła do góry, skoncentrowała się i pozmieniała sznury w kilku miejscach. Tony czekał, z uśmiechem na pięknych ustach i nieruchomym ciałem. Kiedy Miri dokonała wszystkich zmian, znów przygarnął ją do siebie, a Miri napełniła taka czułość, taki spokój, że wykrzyknęła: „Ta sprawa z mamą nie ma najmniejszego znaczenia!” „I nigdy nie miała” — odpowiedział Tony, a ona roześmiała się, pogładziła go i…
— … obudź się.
Miri drgnęła, przerażona. Wokół niej z wolna wracała do istnienia jej własna pracownia. Ale przecież jej nie było, zamiast niej był… Ona z pewnością spała. To wszystko jej się śniło.
— O, nie — jęknęła.
Jak to możliwe, żeby spała? Ona?! Sny miewali tylko Śpiący, sny to konstrukcje myślowe, które przerabia się studiując teorię mózgu… Holoprzekaz znów był zupełnie ciemny. Z mroku wyłaniał się powoli ten sam mężczyzna.
To te kształty. Jego sprzęt robił projekcje kształtów, które wywoływały odpowiadające im kształty w jej własnym mózgu. Coś jak konstrukcje ze sznurów myśli, a jednak niezupełnie to samo. Może z jakiejś innej części mózgu, nie z korowej? Ale przecież to poczucie spokoju, radości, tej niezwykłej jedności z Tonym mogło pochodzić tylko z kory mózgowej. Wyśniła to. Mężczyzna — wyłowiła z pamięci ziemskie słowo — „zahipnotyzował” ją kształtami ze swojego umysłu, tą poezją recytowaną w osamotnieniu, a potem kształty z holoprojektora wywlekły na wierzch jej własne senne kształty…
Ale było w tym i coś jeszcze. Miri zmieniła swój sen. Skoncentrowała się na sznurach nad głowami i zmieniła je, zupełnie świadomie. Nadal miała w pamięci obie wersje.
Miri siedziała nieruchomo, tak nieruchomo jak w swoim śnie.
— Dan Arlen — mówił w tle czyjś przesadnie serdeczny głos. — Śniący na Jawie. Nowa forma sztuki, która w mgnieniu oka podbiła cały kraj! Nasz program jest niereplikowalny, drodzy Amatorzy Życia z całej Holo-Krainy, więc jeśli chcecie nabyć kopię któregoś z sześciu różnych przedstawień Snów na Jawie…
Miri wpisała kod Tony’ego do replikowania. Mężczyzna w fotelu zastygł w czasie.
Włożyła głowę między kolana, wciąż jeszcze oszołomiona. Ona śniła. Ona, Miranda Serena Sharifi, Bezsenna i Superbystra. Nadal widziała przed sobą Tony’ego, czuła, jak oplatają ją jego ramiona, wyczuwała pod sobą głębię nieskończonej liczby pięter. Nadal widziała sznury myśli, trwałe jak materia, do których sięgnęła ręką, żeby je zmienić.
Miri podniosła głowę, wstała i podeszła do terminalu. Naprawiła usterkę w programie. To było proste — wystarczyło tylko kierować się sznurami, które widziała we śnie, tymi, które we śnie zmieniła. Wpisała dokładnie sprecyzowany kod DNA, za którym uganiała się przez ostatnie trzy lata i nie mogła go dostrzec. Program przepuścił go przez jej parametry, tablice prawdopodobieństwa i neurochemiczne interakcje.
Dokończenie porównań i modelowanie zajmie jej jakąś chwilkę, ale Miri już wiedziała na pewno: te genomodyfikacje są tymi właściwymi. To ich właśnie szukała, to wokół nich krążyła nie dostrzegając, dopóki jakaś część śniącego umysłu nie spojrzała inaczej na fakty zgromadzone w sznurach jej myśli i nie dodała tego, czego w nich brakowało.
Racja: jej umysł dodał to, czego brakowało jej myślom, czego zawsze jej brakowało, przez całe życie. To były pojęcia — nie linearne, nie powiązane w sznury, nie związane ze sobą w żaden postrzegalny sposób — z brakującej części jej umysłu. Tej ze snami. Nie — tej ze snami na jawie, która sięgała wszechświata głębszego niż jednopiętrowy, żeby wydostać stamtąd rzeczy, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewała, a które bez cienia wątpliwości należały do niej. A tymi rzeczami ona — świadoma Miri — mogła do pewnego stopnia manipulować w tym świecie snu.
Przyjrzała się zatrzymanemu obrazowi artysty w fotelu. Uśmiechał się nieznacznie, a niewidoczne światło pobłyskiwało na jego lśniących włosach. Miał czyste, zielone oczy. Poczuła, że wraca do niej wyśniony orgazm z Tonym. Każda cząstka jej młodej, gwałtownej i zdeterminowanej osobowości oplatała się wokół postaci Dana Arlena, od którego otrzymała ten dar, to odkupienie.
Sny na jawie.
Wstała. Chciała zsyntetyzować swój neurochemiczny składnik, przetestować go i zażyć. Miała niezbitą pewność, że zadziała. Wyeliminuje jąkanie, tiki i drgawki, nie uszkadzając przy tym ich superuzdolnień. Pozwoli im być sobą, dodając przy tym jeszcze jeden wymiar.
Tak jak w snach na jawie. Jest się sobą, tylko jeszcze pełniej.
Ale najpierw należało zrobić coś innego. Wywołała program biblioteczny i ustawiła najszersze z możliwych parametry poszukiwań: wszystkie dane z archiwów Azylu i z legalnie dostępnych baz danych na Ziemi, za dostęp do których Azyl płacił słone stawki, a także z tych nielegalnych, za które płacił jeszcze więcej. Dodała programy poszukiwawcze, które zaprojektował i nauczył ją obsługiwać Tony — programy te wchodziły i do takich baz danych, które właściciele uważali za doskonale zabezpieczone. Na koniec dodała każdą funkcję, która przyszła jej na myśl, a która mogła się przydać. Chciała wiedzieć wszystko na temat Dana Arlena. Dosłownie wszystko. A potem to już ona coś wymyśli, żeby się do niego dostać.
Żebracy stłoczyli się w pracowni Raoula, obsiedli ławki, biurko i podłogę. Rozmawiali ściszonymi głosami, jak to zwykle między sobą, odczekując cierpliwie długie pauzy między każdym kolejnym słowem. Przeważnie nie patrzyli wprost na siebie. Niemal wszyscy nosili już maski, niektóre pięknie przyozdobione.
Na masce Miri nie było ozdób. Nie miała przecież zamiaru długo jej nosić.
— …pro…proteiny nu-nukleidowe…
— …z-znalazł n-nowy prze-przepływ ws…wstęgowy…
— …o d-dwa f-funty cię-cięższy…
— …m-moja m-malutka sio…siostra…
— C… c… c… — pełne frustracji sieknięcie i już czyjaś ręka sięga do terminalu, by wywołać program sznurowy.
— Poczekajcie chwilę, zanim zaczniecie się porozumiewać sznurami — odezwała się Miri. — Chciałam wam coś pokazać.
Pokój zastygł w martwej ciszy. Miri zdjęła maskę i odgarnęła z oczu grzywkę. Spoglądała na nich pogodnie twarz, która nie drżała, nie trzęsła się i nie podrygiwała.
— Uch — stęknął ktoś, jakby otrzymał cios w żołądek.
— Znalazłam kod wyjściowy — oświadczyła Miri. — Enzym łatwo się syntetyzuje, nie ma żadnych dających się przewidzieć efektów ubocznych i żadnych też do tej pory nie zaobserwowałam na sobie. Można wprowadzić go do organizmu za pomocą podskórnego sączka o spowolnionym działaniu. — Podwinęła rękaw, żeby pokazać im niewielką bliznę na lewym ramieniu.
— W-w-wzór! — zażądał chciwie Raoul, drugi badacz w dziedzinach biologicznych.
Miri wywołała konstrukcję sznurową ze swego roboczego terminalu. Raoul natychmiast usadowił się przy niej.
— K-kiedy? — zapytała Christy.
— Założyłam sobie sączek trzy dni temu. Od tego czasu nie opuszczałam pracowni. Nie widział tego nikt oprócz was.
— J-ja też ch-chcę! — zawołał Nikos.
Miri miała już przygotowane dwadzieścia siedem podskórnych sączków. Żebracy błyskawicznie uformowali coś w rodzaju taśmy produkcyjnej, w której Susan dezynfekowała każdemu ramię, Raoul wykonywał małe nacięcie, Miri umieszczała w nim sączek, a Diana ciasno bandażowała. Nie potrzeba było szwów — skóra sama się zregeneruje.