Выбрать главу

– Charles Manson – powiedziała. – Nic dziwnego, że chcieli tanio wynająć.

– Dobrze, że zapamiętałaś to zdjęcie.

Sara rozłożyła „Herald Examinera”, a ja zabrałem się za pierwszy wiersz:

POETA

mordują poetę

palą poetę

ignorują poetę

nienawidzą poety

ale księżyc zna

poetę

prostytutki znają

cierpienia poety

dają mu za darmo

z nabożeństwem

liżą mu futro

na jajach

poeta

nie umiera

nawet w godzinie śmierci

nie wychodzi z księżyca

podając

wszechświatowi

swój palec!

POETA SIĘ BAWI

cmoktam jej malinowe

cycki

cmoktam włoski

wokół

jej dupy

wylizuję

waniliowy orgazm

o świcie

ona

cmokta palce

u moich stóp

kicham przez kichę

ona śmieje się

zasypiamy.

Nie miałem ochoty zapoznawać się z resztą utworów. Wiedziałem, że wszystkie bez wyjątku będą traktować o POECIE.

Sara podniosła wzrok znad „Examinera”.

– Znowu ktoś ci przysłał wiersze do oceny?

– Tak, 3, 4 razy w miesiącu dostaję taką przesyłkę.

– Po co? Nie jesteś przecież wydawcą.

– Kochają mnie i nienawidzą.

– Jakie są te wiersze?

– Gorsze, niż mu się wydaje, ale to chyba przypadłość każdego z nas.

– Dostajesz czasem wiersze od kobiet, prawda?

– No. Niektóre dołączają rozebrane zdjęcia. Z propozycjami. Wyobrażają sobie, że pomogę im znaleźć wydawcę. Albo mają nadzieję, że skreślę parę słów na okładkę jakiejś niskonakładowej książczyny.

– Bezwstydne pizdy!

– Święte słowa!

Trąciliśmy się kieliszkami i wypiliśmy do dna. Dolałem do pełna.

Druga koperta była od Vina Marbada. Zajrzałem do środka:

STATUT KORPORACJI…

Zacząłem czytać. Całość napisana była prawniczym żargonem, który z trudem udało mi się przełożyć na zwykłą angielszczyznę. Natychmiast odkryłem ustęp, który zupełnie nie przypadł mi do gustu.

W przypadku orzeczenia przez psychiatrę sądowego niepoczytalności Prezesa Korporacji, pozostali członkowie Korporacji mogą większością głosów uchwalić równy podział majątku Korporacji pomiędzy jej członków.

Wziąłem pióro do ręki i przekreśliłem cały ustęp grubymi ciemnymi krechami. Dolałem sobie, uprzednio opróżniwszy kieliszek, i czytałem dalej:

W przypadku uznania Prezesa ww. Korporacji za niezdolnego do pełnienia obowiązków z powodu zażywania narkotyków bądź spożywania napojów wyskokowych, bądź też uznania jego aktywności seksualnej za nadmierną i sprzeczną z interesem publicznym i interesem Korporacji, ww. członkom przysługuje prawo przesunięcia Prezesa ww. Korporacji na niższe stanowisko i rozdzielenia aktywów Korporacji pomiędzy pozostałych członków.

Wziąłem pióro do ręki i zdecydowanie wykreśliłem ten ustęp. Wróciłem do lektury:

Jeżeli wiek Prezesa Korporacji zostanie uznany za zbyt podeszły…

Skreśliłem ustęp.

W przypadku nałogowego oddawania się grom hazardowym przez Prezesa Korporacji…

Krecha.

Prezes Korporacji jest uprawniony do głosowania na takich samych zasadach, jak pozostali członkowie Korporacji. Głosy wszystkich członków mają jednakową wartość…

Krecha.

Czytałem i czytałem. Włos jeżył się na głowic od tego barbarzyństwa. Byłem przerażony. Było tego z 17 albo 18 stron. Kiedy skończyłem, stronice były z góry na dół pokreślone czarnymi krechami.

Sara przyniosła następną butelkę. Odepchnąłem statut od siebie.

– Święci Pańscy, Święci Pańscy, rzygać się chce od czegoś takiego! Cóż za żałosne wypociny!

– No to nie podpisuj tego szajsu – zaproponowała Sara.

– W życiu – zarzekłem się.

Znalazłem kartkę papieru i napisałem:

Vin!

To jest szatański bełkot. Nie mogę.

Wepchnąłem wszystko razem do załączonej koperty zwrotnej i odłożyłem do wysłania na potem.

– To był długi dzień – zauważyła Sara.

– Charles Manson wcale nie jest jedynym zabójcą – dorzuciłem.

– Przynajmniej załatwił ich na miejscu – stwierdziła Sara. Inni robią to na odległość i trudno ich przyłapać na gorącym uczynku.

– Wypijmy jeszcze trochę, żeby się odnaleźć w naszej rzeczywistości zaproponowałem.

– Chodź, będziemy pili aż do wschodu słońca.

– Naprawdę?

– Jasne, czemu nie?

– Zalałaś się – stwierdziłem. Humor zdążył mi się już poprawić.

12

Moje ówczesne mieszkanie miało parę zalet. Do największych zaliczał się ciemny, ciemny błękit ścian sypialni. Ten ciemny błękit ukoił niejednego kaca. Miewałem kace tak potężne, że omal nie przypłaciłem ich życiem, zwłaszcza w okresie, kiedy łykałem prochy. Brałem je od ludzi, których nigdy nie zapytałem, co mi dają… Bywały noce, kiedy byłem pewien, że umrę, jeżeli nie zasnę. Cała noc chodziłem sani po pustym mieszkaniu, z sypialni do łazienki, z łazienki przez pokój frontowy do kuchni. Dziesiątki razy otwierałem i zamykałem lodówkę, odkręcałem i zakręcałem krany, Spuszczałem wodę. Ciągnąłem się za uszy. Ćwiczyłem wdechy i wydechy. O wschodzie słońca wiedziałem, że nic mi już nie grozi. Zasypiałem wśród głębokiego, uzdrowicielskiego błękitu ścian.

Inną specjalnością mojego mieszkania były wizyty pań wątpliwej konduity. Przychodziły między 3 a 4 rano. Nie były to zbyt powabne damy, ale miałem wtedy na tyle popieprzone w głowie, żeby sądzić, że nadają mojemu życiu rumieńców. W gruncie rzeczy ich wizyty zawdzięczałem temu, że większość z nich nie miała dokąd pójść. Podobało im się, że zawsze było coś do picia, w dodatku niezbyt usilnie zabiegałem o to, żeby wylądowały w moim łóżku.

Kiedy poznałem Sarę, na tym odcinku mojego życia naturalnie wiele się zmieniło.

Okolice Carlton Way, przy Western Avenue, dotychczas zasiedlone niemal wyłącznie przez ubogich Białych, też się zmieniły. Zamieszki polityczne w Ameryce Środkowej i innych częściach świata sprowadziły nowego typu osadnika. Mężczyźni byli niscy, mniej lub bardziej śniadzi, zwykle młodzi. W mieszkaniach i na podwórkach roiło się od żon, dzieci, braci, kuzynów, przyjaciół. Gromadnie zasiedlali mieszkania – byłem jednym z niewielu Białych na naszym podwórku.

Dzieciaki ganiały po alejkach dziedzińca. Wszystkie wyglądały na dwa do siedmiu lat. Nie miały rowerków ani zabawek. Rzadko widywało się, skryte w zaciszu mieszkań, żony. Wielu mężczyzn też nie wyściubiało nosa na zewnątrz. Woleli, żeby właściciel domu nie wiedział, ile osób mieszka w ich mieszkaniu. Przed dom wychodzili nieliczni legalni lokatorzy, a w każdym razie lokatorzy płacący czynsz. Nikt nie wiedział, z czego żyli. Byli mali, chudzi, cisi i zgaszeni. Zwykle wysiadywali przygarbieni w podkoszulkach na progu, ćmiąc papierosa za papierosem. Godzinami siedzieli nieruchomo na progu. Niektórzy kupowali przeraźliwie stare gruchoty i jeździli nimi wolniutko po okolicy. Nie mieli ubezpieczenia, nie mieli prawa jazdy, jeździli na nieważnych tablicach. W samochodach zwykle szwankowały hamulce. Kierowcy nigdy prawie nie przystawali przed znakiem stopu ani nie uważali na czerwonych światłach, jednak wypadki zdarzały się rzadko. Coś czuwało nad nimi.

Po pewnym czasie auta rozpadały się, ale moi nowi sąsiedzi nie zostawiali ich na ulicy. Alejkami dziedzińca podjeżdżali pod same drzwi swojego mieszkania i tam stawiali samochód. Najpierw grzebali w silniku. Zdejmowali maskę i silnik rdzewiał na deszczu. Potem ustawiali samochód na cegłach i zdejmowali koła. Brali koła do mieszkania, żeby nikt ich nie ukradł w nocy.