Выбрать главу

Jak chodzi o konie, to przeprowadziłem dogłębne studia w dziedzinie zakładów. Opracowałem ze dwa tuziny systemów. Wszystkie były skuteczne, tyle że nie mogłem ich używać jednocześnie, bo opierały się na odmiennych przesłankach. Wszystkie moje systemy miały tylko jeden wspólny mianownik: Publiczność zawsze przegrywa. Należało ustalić, na kogo stawia Publiczność, i postępować odwrotnie.

Jeden z moich systemów opierał się na numerze konia na ścierce i jego numerze w startmaszynie. Istnieją numery, które publiczność niechętnie obstawia. Jeżeli z tablicy wynika, że nielubiany numer na ścierce jest mocno grany w stosunku do pozycji konia w startmaszynie, wtedy koń rokuje duże szanse na zwycięstwo. Studiując przez wiele lat wyniki gonitw na torach kanadyjskich, meksykańskich i amerykańskich, dopracowałem się systemu opartego wyłącznie na numerach niesionych (numer na ścierce zależy od toru i gonitwy, w której koń ostatnio startował).

„Przewodnik Wyścigowy” wydawał opasłe czerwone księgi z wynikami gonitw. Kosztowały 10 dolarów. Przez całe tygodnie wczytywałem się w nie godzinami. Wyniki układają się według pewnego wzoru. Jeżeli uda ci się rozszyfrować ten wzór – jesteś w domu. Możesz kazać szefowi pocałować się w dupę. Paru szefom kazałem się całować w dupę, a potem musiałem szukać sobie nowych, głównie dlatego, że odstępowałem od własnych systemów albo próbowałem je przechytrzyć. Słabość natury ludzkiej to jeszcze jedna pułapka, z którą zmaga się gracz na torze.

Wjechałem na teren Hollywood Park. Skierowałem się na „Aleję Naklejek”. Znajomy trener sprezentował mi naklejkę z napisem „Właściciel/Trener”, którą przyklejałem na samochodzie parkując, a także przepustkę na teren klubowy. Porządny chłop, najbardziej podobało mi się w nim to, że nie był ani literatem, ani aktorem.

Wszedłem do klubu, znalazłem wolny stolik i wziąłem się do obliczeń. Zawsze zaczynałem od obliczeń, potem płaciłem dolara wstępu i szedłem do Pawilonu Cary Granta. W pawilonie było pustawo i dawało się swobodnie myśleć. Co się tyczy samego Cary Granta, to w pawilonie wisi jego olbrzymie zdjęcie. Grant nosi na nim staroświeckie okulary i ma na ustach swój słynny uśmiech. Uśmiech pełen rezerwy. Ale co też był z niego za gracz, pożal się Boże. Należał do gatunku graczy, którzy stawiają po dwa dolary. Kiedy przegrywał, leciał w stronę toru, wrzeszcząc i wymachując rękami. „NIE RÓBCIE MI TEGO!” – darł się. Ktoś, kto zakłada się o dwa dolary, równie dobrze może siedząc w domu przełożyć sobie tę sumę z kieszeni do kieszeni.

Ja sam jednak nie stawiałem nigdy więcej niż 20 dolarów. Nadmierna chciwość popycha do błędów, ponieważ wydawanie większych sum zakłóca tok myślenia. I jeszcze dwie uwagi: Nigdy nie należy obstawiać konia, który wygrał w poprzedniej gonitwie, i nigdy nie należy obstawiać konia, który zamykał stawkę.

Dzień płynął całkiem miło, tyle że jak zwykłe cierpiałem z powodu 30 – minutowych przerw między gonitwami. 30 minut to o wiele za długo. Potworna strata czasu. Czułem, jak życie ze mnie wycieka. Siedzisz na ławce, a wokół wszyscy rajcują o tym, który koń powinien wygrać i dlaczego. Rzygać się chce. Chwilami odnosisz wrażenie, że jesteś w domu wariatów. Bo faktycznie jesteś. Każdy z tych przemądrzałych buców uważa się za mądrzejszego od całej reszty przemądrzałych buców, z którymi siedzi na kupie. A wśród nich ja.

Lubię, kiedy coś się dzieje naprawdę, kiedy kalkulacje sprawdzają się na mecie i życie nabiera sensu, zaczyna pulsować w jakimś rozsądnym rytmie.

Natomiast przerwy między gonitwami są dla mnie istną torturą; siedzisz otoczony brzęczącym, bzyczącym rojem ludzkim, niepoprawnym i niedouczonym, który na domiar złego stale cofa się w rozwoju. Często straszyłem moją biedną żonę Sarę, że nie pójdę na tor, tylko będę siedział przez cały dzień w domu, tuzinami płodząc nieśmiertelne poematy.

Jakoś udało mi się przetrwać tamto popołudnie i jechałem do domu z łupem w wysokości ponad 100 dolarów. Wracałem w tłumie ludzi pracy. Cóż to była za zgraja. Wkurwieni, wykończeni, bez grosza, pędzili do domu pieprzyć się, jeżeli mieli z kim, oglądać telewizję, kłaść się wcześnie, żeby. od rana pchać ten sam wózek.

Wjechałem na podjazd. Sara podlewała ogródek. Była wspaniałą ogrodniczką. W dodatku była pogodzona z moim szaleństwem. Żywiła mnie zdrowo, strzygła mi włosy, obcinała paznokcie u nóg i generalnie rzecz biorąc, trzymała mnie przy życiu na wiele sposobów.

Wysiadłem z auta i wszedłem do ogródka pocałować ją na powitanie.

– Wygrałeś coś? – spytała.

– Jasne, że tak. Parę groszy.

– Nie było żadnych telefonów.

– To wszystko dość okropne – stwierdziłem. – I to po tym, jak Jon zagroził, że utnie sobie palec i tym podobne. Naprawdę szczerze mu współczuję.

– Może powinieneś go był zaprosić na wieczór.

– Zaprosiłem, ale twierdził, że umówił się z kimś i ma związane ręce.

– Czyżby związek sadomasochistyczny?

– Tego nie wiem. Wiem tylko tyle, że umówił się z parą lesbijek. Chce się jakoś rozerwać.

– Zwróciłeś uwagę na róże?

– Tak, wyglądają wspaniale. Ta czerwień, ta biel, ta żółć. Żółty to mój ulubiony kolor, mógłbym go jeść łyżkami.

Sara z wężem w ręku podeszła do hydrantu i zakręciła kran. Razem weszliśmy do domu. Czasami życie bywa całkiem znośne.

35

Potem nagle, jakby nigdy nic, film ruszył od nowa. Wiadomość jak zwykle przekazał mi przez telefon Jon.

– Tak jest – zapewnił mnie – od jutra rusza produkcja.

– Nic z tego nie rozumiem. Myślałem, że film całkiem padł.

– Firepower upłynniła część swojego majątku. Filmotekę i parę hoteli w Europie. Na dodatek udało im się wyłudzić sporą pożyczkę od Włochów. Mówi się, że włoskie pieniądze trochę śmierdzą, ale cóż… pieniądz to w końcu pieniądz. Tak czy owak, chciałbym, żebyście jutro wpadli z Sarą na plan.

– Czy ja wiem…

– Jutro wieczorem…

– No dobrze… Gdzie i kiedy?

Siedzieliśmy z Sarą w boksie restauracji. Panował miły nastrój piątkowego wieczoru. Siedzieliśmy sobie z Sarą, kiedy nagle zjawił się Rick Talbot. Przysiadł się do nas i oto siedział w naszym boksie. Chciał tylko napić się kawy. Oglądałem go wiele razy w telewizji, jak prezentował filmy. Jego partnerem w programie był Kirby Hudson. Świetnie prowadzili swój program, często bardzo się przy tym emocjonując. W dodatku byli szalenie dowcipni. Żaden z licznych naśladowców ich stylu nie umiał im dorównać.

Rick Talbot wyglądał o wiele młodziej niż w telewizji. Sprawiał też wrażenie bardziej zamkniętego w sobie, nieomal nieśmiałego.

– Oglądamy cię często – powiedziała Sara.

– Dziękuję…

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co cię najbardziej wkurza w Kirby Hudsonie? – spytałem.

– Palec… Nie cierpię, kiedy pokazuje palcem…

Akurat nadeszła Francine Bowers. Wcisnęła się do boksu. Powitaliśmy ją wszyscy. Okazało się, że znają się z Rickiem. Francine miała przy sobie mały notatniczek.

– Słuchaj, Hank, chciałabym, żebyś opowiedział mi więcej o Jane. Była Indianką, prawda?

– Pół Indianką, pól Irlandką.

– Dlaczego piła?

– Picie było dla niej ucieczką, a także formą powolnego samobójstwa.

– Czy wziąłeś ją kiedykolwiek ze sobą gdzie indziej niż do baru?

– Wziąłem ją na mecz baseballowy na Wrigley Field, jeszcze w czasach, kiedy L.A. Angels grali w lidze Pacific Coast.