– Wyglądało to, prawdę mówiąc, nieszczególnie. Najpierw bez końca robiliśmy uniki, wreszcie któryś z nas ruszał do ataku. Jak na walczących po pijaku zadawaliśmy chyba bardzo ostre i brutalne ciosy. Po jakimś czasie odsuwaliśmy się od siebie, żeby ocenić sytuację, i znów ruszaliśmy do ataku, młócąc pięściami. Ładowało się głównie w bebechy. Zwycięzca mógł być tylko jeden. Walka kończyła się dopiero wtedy, kiedy jeden z walczących tracił przytomność. Niezły teatr, w dodatku za darmo…
Zdjęcia miały się zacząć za chwilę. Wycofaliśmy się z uliczki i przystanęliśmy na uboczu. W tym momencie wkroczył Harry Friedman, prowadząc ze sobą hollywoodzką cizię w peruce, ze sztucznymi rzęsami i krzykliwym makijażem. Usta dwa razy większe niż w naturze, biust także. Zawinął do nas również wybitny twórca Ratmana i Pencilheada, Manz Loeb. Towarzyszyła mu słynna aktorka Rosalind Bonelli. Musieliśmy podejść z Sarą, żeby nas przedstawiono. Loeb i Bonelli uśmiechali się miło i byli uprzejmi, ale odniosłem przykre wrażenie, że czują wobec nas wyższość. Co zresztą nie miało specjalnego znaczenia, bo ja również odczuwałem wobec nich wyższość. Tak to bywa.
Wycofaliśmy się z powrotem na stanowiska obserwacyjne. Zaczęła się ostra bójka. Walka od samego początku wyglądała dosyć brutalnie. Nasze walki robiły się brutalne dopiero pod sam koniec, kiedy jeden z walczących był już bezsilny (zazwyczaj ja), a drugi nie mógł się zatrzymać.
Jeszcze dwa słowa na temat naszych walk. Jeżeli nie należałeś do „Klubu” Barmana i przegrałeś, zostawiano cię pośród kubłów na śmieci na pastwę szczurom. Wspomnienia cisnęły się drzwiami i oknami. Któregoś ranka obudził mnie ryk klaksonu i światła wozu ciężarowego. Nade mną stała śmieciarka.
– EJ, TY TAM, SPIERDALAJ Z JEZDNI! MAŁOŚMY CIĘ NIE PRZEJECHALI!
– Au, aua, przepraszam…
Wstać, kiedy człowiekowi kręci się w głowie, kiedy chory, pobity, marzy tylko o samobójstwie, a przed nim siedzą mili, zdrowi czarni mężczyźni, którym zależy wyłącznie na wywiezieniu śmieci zgodnie z harmonogramem.
Kiedy indziej z okna wychyliła się głowa czarnej kobiety:
– EJ, BIAŁY ŚMIECIU, SPIERDALAJ SPOD MOICH DRZWI!
– Ta jest, psze pani, pszaszam najmocniej…
Najgorsze było jednak, kiedy wracała przytomność, gdzieś między kubłami na śmieci; ból był zbył silny, żeby się ruszyć, ale wiedziałeś, że w końcu będziesz musiał się ruszyć; pojawiała się najczarniejsza z myśli: założę się, że znowu rąbnęli mi portfel…
Tu zaczynała się zabawa. Bez sięgania ręką starasz się wyczuć, czy portfel wrzyna ci się w półdupek. Czujesz w tym miejscu dziwną pustkę. Nie masz najmniejszej ochoty wyciągać ręki, ale w końcu zbierasz się na odwagę. Jak zwykle nie znajdujesz portfela. Z biegiem czasu byłem coraz bardziej rozczarowany ludzkością.
Teraz jednak scena bójki dobiegła końca. Jon Pinchot podszedł do nas.
– No i jak? – spytał.
– Nie za bardzo.
– Dlaczego?
– W tamtych walkach gladiatorzy mieli w sobie coś z klownów, grali dla publiczności. Kiedy jednemu z nas udało się, padając, podciąć drugiego, odwracał się do tłumu i pytał: „Fajnie, co?”
– Teatr dla ubogich?
– Coś w tym rodzaju.
Jon podszedł do dublerów i zaczął coś wyjaśniać. Dublerzy słuchali z uwagą. Poczciwy Jon, był pewnie pierwszym reżyserem w historii, który brał sobie do serca wskazówki scenarzysty. Czułem się zaszczycony. Moje życie nie było dotąd zbyt szczęśliwe, teraz wyglądało na to, że los zaczął się do mnie uśmiechać. Nie miałem nic przeciwko temu.
Jeszcze raz skręcili scenę bójki.
Przyglądałem się walczącym i muszę przyznać, że wymiękłem patrząc, jak wskrzeszają zapomniany sen. Chciałem być jednym z nich, przeżyć te chwile jeszcze raz. Miałem ochotę walić pięściami w mur zaułka, nie bacząc na to, co sobie kto o tym pomyśli. Walić na umór.
Kiedy było po wszystkim, Jon podszedł do nas.
– I jak? – spytał.
– Podobało mi się.
– Mnie też – przyznał. I to by było na tyle.
Wróciliśmy z Sarą do boksu w barze.
Illiantovitch już znikł. Pewnie zabrakło wódki.
Złożyliśmy z Sarą zamówienia, a Rick przyniósł następną kawę.
– Jeden z najmilszych wieczorów w moim życiu – wyznał Rick.
– Żartujesz, Rick. To gdzie ty dotąd chodziłeś wieczorami?
Wpatrywał się w filiżankę z uroczym uśmiechem niewiniątka.
Znowu nadeszła Francine Bowers z nieodłącznym notatnikiem.
– Jak umarła Jane?
– Cóż, byłem wtedy związany z inną kobietą. Z Jane rozstaliśmy się już 2 lata wcześniej. Wpadłem do niej w odwiedziny przed Bożym Narodzeniem. Była w tym hotelu pokojówką, bardzo przez wszystkich lubianą. Każdy z gości dał jej w prezencie butelkę wina. Pod sufitem jej pokoju biegła wąziutka półeczka. Stało na niej z 18 czy 19 butelek. „Czy oni sobie nie zdają sprawy, że wykitujesz, jak to wszystko wypijesz? A na pewno wypijesz” – zżymałem się. Popatrzyła na mnie i tyle. „Zabieram stąd to pierdolone szkło. Oni chcą cię zabić!” Znowu nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na mnie. Spędziłem z nią tę noc i obaliłem 3 butelki, zmniejszając ich ilość do 15 czy 16. Rano, wychodząc, poprosiłem: „Nie wypij wszystkiego od razu…” Wróciłem półtora tygodnia później. Drzwi do pokoju zastałem otwarte. Zobaczyłem na łóżku wielką plamę krwi. W całym pokoju nie było ani jednej butelki. Odszukałem Jane w szpitalu okręgowym Los Angeles. Leżała w śpiączce alkoholowej. Siedziałem przy niej dłuższy czas. Nic nie robiłem, tylko patrzyłem na nią, od czasu do czasu zwilżałem jej wargi wodą, odgarniałem wpadające do oczu włosy. Pielęgniarki zostawiły nas samych. Nagle Jane otwarła oczy i powiedziała: „Wiedziałam, że to ty”. W trzy godziny później nie żyła.
– Życie nie dało jej szansy – zauważyła Francine Bowers.
– Bo wcale tego nie chciała. Była jedyną ze znanych mi osób, która pogardzała ludzkością równie silnie jak ja.
Francine zamknęła notatnik.
– Wybacz, ale przypatruję ci się cały wieczór. Nie wyglądasz na złego człowieka – odezwał się Rick.
– Ty też nie – nie pozostałem dłużny.
37
W parę dni później przyjechaliśmy w to samo miejsce na zdjęcia dzienne. Jon Pinchot odszukał nas, zanim zdążyliśmy wejść do baru.
– Zaczekaj – poprosił. – Lada chwila zjawi się tutaj Corbell Veeker, fotograf. Chce zrobić zdjęcia tobie, Jackowi i Francine. Gość o światowej sławie. Słynie z fotografii kobiet, rzeczywiście potrafi wydobyć ich czar…
Staliśmy w zaułku na tyłach baru. Cień przeplatał się ze światłem słońca. Liczyłem się z długim oczekiwaniem, tymczasem Corbell Veeker zjawił się już po 5 minutach. Miał około 55 lat, nalaną twarz i wielkie brzuszysko. Nosił beret i szalik. Towarzyszyło mu 2 chłopców. Obaj wzięli się do rozpakowywania sprzętu. Wyglądali na posłusznych i zastraszonych.
Przedstawiono nas Corbellowi, następnie Corbell przedstawił nam swoich asystentów.
– David…
– William…
Uśmiechnęli się blado.
Zjawiła się Francine.
– Ach, och, ach! – wykrzyknął Corbell Veeker, rzucając się, aby ją ucałować.
Cofnął się o krok.
– Zaraz, zaraz… O to, to – zawołał gestykulując. – Dokładnie to! Znakomicie!
Na zapleczu baru stała porzucona stara kanapa. Wzrok Corbella padł na zdezelowany mebel.
– Ty – spojrzał w moją stronę – siądziesz na kanapie…
Posłusznie wykonałem polecenie.
– Francine, siądziesz mu na kolanach…
Francine miała jaskrawoczerwoną sukienkę z rozcięciem u dołu, do tego czerwone buty, czerwone pończochy i białe perły. Siadła mi na kolanach. Poszukałem wzrokiem Sary. Puściłem do niej oko.
– Doskonale! Tak trzymać!
– Bardzo cię gniotę? Mam strasznie kościsty tyłek – zaniepokoiła się Francine.
– Nie przejmuj się. Nie ma sprawy – uspokoiłem ją.
– Aparat numer CZTERY! – wrzasnął Corbell Veeker. David podskoczył z aparatem numer cztery. Corbell zawiesił aparat na szyi. Przykląkł na jedno kolano… Pstryknęło i błysnęło…
– TAK, WŁAŚNIE! BARDZO DOBRZE!
Znowu pstryknęło i błysnęło.
– TAK, WŁAŚNIE TAK!
Pstryk, błysk…
– FRANCINE, ODSŁOŃ JESZCZE TROCHĘ NÓG! O TO, TO! TAK JEST!
Pstryk, błysk, pstryk, błysk…
Fotografował namiętnie, z wielką pasją…
– FILM! FILM! – wrzasnął nagle.
William rzucił się i załadował nowy film do aparatu, a naświetloną kliszę schował do specjalnego pudełeczka. Corbell opadł na oba kolana, nastawił ostrość.
– KURWA MAĆ, NIE CHCĘ TEGO APARATU! POPROSZĘ APARAT NUMER SZEŚĆ! PRĘDZEJ, PRĘDZEJ! – naglił.
David podbiegł z aparatem numer sześć, zarzucił go Veekerowi na szyję, a aparat numer cztery uniósł na stronę.
– WIĘCEJ NÓG, FRANCINE! ZNAKOMICIE! FRANCINE, UWIELBIAM CIĘ! JESTEŚ OSTATNIĄ WIELKĄ GWIAZDĄ HOLLYWOOD!
Pstryk, błysk… Pstryk, błysk… jeszcze raz… i jeszcze raz… i jeszcze raz.
Nadszedł Jack Bledsoe.
– PRZYSIĄDŹ SIĘ DO NICH, JACK! PO JEDNYM Z KAŻDEJ STRONY! TAK, WŁAŚNIE TAK!
Pstryk, błysk… Pstryk, błysk…
– FILM! FILM! – wrzasnął Corbell Veeker.
Fotografie miały ukazać się w eleganckim, wysokonakładowym piśmidle dla pań.
– W PORZĄDKU, PANOWIE! A TERAZ JAZDA Z KANAPY! CHCĘ MIEĆ SAMĄ FRANCINE!
Kazał Francine wyciągnąć się na kanapie. Jednym łokciem miała się wesprzeć na bocznym oparciu, drugą rękę, uzbrojoną w długi papieros, przerzucić przez oparcie za plecami. Pozycja bardzo przypadła Francine do gustu.
Pstryk, pstryk, błysk, błysk…
Ostatnia wielka gwiazda Hollywood.
Chłopcy pędem donosili nowe filmy i nowe aparaty… Czuli pewnie, że na stacji benzynowej musieliby się zwijać dwa razy prędzej.
Wzrok Corbella padł na. ogrodzenie z drutu.
– DRUCIANA SIATKA! wrzasnął.
Kazał się oprzeć Francine o siatkę w wyzywającej pozie. My z Jackiem Bledsoem mieliśmy stanąć po obu bokach Francine.
– BARDZO DOBRZE! BARDZO DOBRZE!
Strasznie się napalił na tę siatkę i pstrykał jedno zdjęcie za drugim. Siatka wyraźnie go podnieciła, siatka czy może to, co było zza niej widać.
Błysk, pstryk, błysk, pstryk…
I nagle okazało się, że jest po wszystkim.
– Bardzo wam dziękuję…
Jeszcze raz ucałował Francine. Jego chłopcy krzątali się, zbierając sprzęt do kupy, pakując, numerując… William miał notes, w którym spisywał każdy drobiazg: numer zdjęcia, godzinę, temat, użyty aparat i rodzaj kliszy.
Potem wszyscy sobie poszli, a my z Sarą udaliśmy się do baru. W barze siedziała regularna załoga. Teraz, kiedy zostali gwiazdami ekranu, nabrali dostojeństwa. Przycichli, jakby pogrążeni w głębokich rozważaniach. Wolałem, kiedy zachowywali się po dawnemu. Film dobiegł końca. Żałowałem trochę, że opuściłem tyle dni zdjęciowych, ale gra na wyścigach wymaga wielu wyrzeczeń.
Postanowiliśmy z Sarą potraktować tę okazję ulgowo. Ja zamówiłem piwo, Sara czerwone wino.
– Myślisz, że jeszcze kiedyś napiszesz scenariusz? – spytała.
– Wątpię. Za dużo tych pieprzonych kompromisów. Stałe musisz się wczuwać w punkt widzenia kamery. Czy publiczność załapie, o co chodzi? W dodatku publiczność kinowa z byle powodu czuje się znieważona i sprowokowana. Czytelnicy powieści i opowiadań uwielbiają, kiedy się ich prowokuje i znieważa.
– Trzeba przyznać, że jesteś w tym niezły…
Do baru wszedł Jon Pinchot. Usiadł po mojej lewej ręce.
– Jasna cholera – zaklął z uśmiechem.
– Co się stało? – zaniepokoiła się Sara.
– Znowu zatrzymano produkcję? – spytałem domyślnie.
– Nie, nie, chodzi o coś innego…
– Co takiego?
– Jack Bledsoe odmówił zgody na publikację zdjęć, które Corbell zrobił przed chwilą.
– Co?
– No właśnie. Jeden z chłopców Corbella Veekera przyniósł mu do przyczepy papiery do podpisania, ale Jack odmówił zgody na publikacje. No to poszedł do niego Corbell. To samo.
– Ale czemu? – zdziwiłem się. – Najpierw pozwolił się sfotografować, a teraz nie chce podpisać zgody?
– Nie wiem. Zawsze jednak możemy opublikować zdjęcia z tobą i z Francine. Przyjdziecie obejrzeć następną scenę?
– Jasne…
– Zajdę po was…
– Dzięki…
Siedzieliśmy z Sarą rozmyślając o całej sprawie. To znaczy tylko przypuszczam, że Sara o niej rozmyślała, bo ja tak.
Doszedłem do wniosku, że aktorzy stanowią odrębny gatunek ludzkości, kierujący się niepojętymi dla nas pobudkami. Rozumiecie, kiedy przez wiele lat po ileś godzin dziennie spędzasz udając, że jesteś kimś, kim nie jesteś, to może ci się coś od tego zrobić. Ile wysiłku wymaga samo bycie sobą. A tu nagle za wszelką cenę masz stać się kimś, kim w ogóle nie jesteś. Kolejnym kimś, kim wcale nie jesteś. I jeszcze kimś. Jasne, że na początku to może być podniecające. Ale po jakimś czasie ktoś, kto przedzierzgnął się w dziesiątki osób, może mieć trudności z przypomnieniem sobie, kim w ogóle jest, zwłaszcza jeżeli sam układał swoje kwestie.
Jack Bledsoe musiał pogubić się właśnie w ten sposób, po czym uznał, że do zdjęć pozował nie on, tylko ktoś inny. W tej sytuacji jedyne, co mu zostało, to odmowa zgody na publikację. Postanowiłem wyjaśnić wszystko Sarze.
Patrzyłem, jak odstawia kieliszek i zapala papierosa.
E tam, machnąłem ręką, powiem jej kiedy indziej. Pociągnąłem solidny łyk mojego piwa, zastanawiając się, czy w eleganckim czasopiśmie dla pań wykorzystają zdjęcia, na których Francine wbija się kościstym tyłeczkiem w moje kolana…