Выбрать главу

– NIE, NIE! – krzyknąłem. – WSZYSTKO, TYLKO NIE TO!

Jon zatrzymał taśmę.

– O co chodzi?

– Każdy alkoholik w tym mieście pęknie ze śmiechu, jak to zobaczy.

– Co się stało?

– Facet, który pije, nigdy nie odepchnąłby nie dopitej w połowie butelki piwa mówiąc: „To już koniec”… Obciągnąłby ją do końca i dopiero wtedy by powiedział: „To koniec”.

– Hank ma rację – poparła mnie Sara. – Też to zauważyłam…

– Zrobiłem 5 dubli tej sceny. Wydawało mi się, że ten jest najlepszy.

– Jon, kiedy zobaczyłem, jak on odpycha tę butelkę, poczułem się znieważony, jakby mnie ktoś w gębę strzelił…

– Zdaje się, że mamy taki dubel, w którym jest tylko resztka piwa na dnie…

– Resztka to też za dużo, ale błagam, koniecznie wymieńcie to ujęcie – poprosiłem.

Można się było takich rzeczy spodziewać, kiedy reżyser, który nie był alkoholikiem, i aktor, który nienawidził alkoholu, brali się razem za film. W dodatku scenarzysta alkoholik wolał siedzieć na torze wyścigowym niż na planie.

Obejrzeliśmy taśmę do końca.

Jon zapalił światła.

– Jak się wam podobało? Materiał naturalnie jest jeszcze mocno nie doczyszczony.

– Znakomite zdjęcia i muzyka – pochwaliła Sara.

– Co powiesz o tekstach, kochanie? – spytałem.

– Chinaski nadal w formie – oświadczyła.

– Dziękuję.

– Nawet jak cię nie było, twój duch zawsze unosił się nad aktorami i ekipą – powiedział Kay.

– O – ucieszyłem się.

– Hank, powiedz, jak ci się to podoba? – spytał Jon.

– Podoba mi się gra Jacka. Francine wydaje mi się trochę sztywna.

– Zagrała bardzo dobrze wziął ją w obronę Jon. – Ile razy pojawia się w kadrze, film nabiera rumieńców.

– Być może. W każdym razie miło mi było wziąć udział w twoim filmie i w głośnym powrocie Francine na ekran…

I tak, żeby uczcić nasze zadowolenie, zamknęliśmy montażownię na klucz, zjechaliśmy windą, wyszliśmy na ulicę, wsiedliśmy do mojego auta i pojechaliśmy coś przekąsić. Tym razem nie do Musso, tylko do pobliskiej restauracji, 8 przecznic na zachód. Jak to się dziwnie plecie, pomyślałem, najpierw coś ciurczy dzień po dniu, dzień w dzień, dzień za dniem, a potem nagle już jest po wszystkim. Ciągle czułem się jeszcze trochę tak, jakbym nigdy nie napisał żadnego scenariusza. I nie napiszesz – mógłby powiedzieć niejeden krytyk – dopóki twoje pisarstwo będzie się kręcić wokół podłości i faktów oczywistych. Między krytykiem filmowym a zwykłym odbiorcą istnieje jednak pewna różnica. Co to za różnica? – spytacie. Odpowiem: Krytyk obejrzał film za darmo.

– Zatrzymaj się – poprosił Jon – jesteśmy na miejscu.

Posłusznie się zatrzymałem.

40

Wróciłem na tor. Czasem się zastanawiałem, co ja tam robię. Kiedy indziej nie miałem tych wątpliwości. Tor dawał mi okazję do zapoznania się z tłumem od najgorszej strony, dzięki czemu byłem na bieżąco w kwestii natury ludzkiej. Jej składnikami są bez wątpienia gniew, strach i chciwość…

Na każdym torze wyścigowym, pod każdą szerokością geograficzną i o każdej porze spotyka się pewne charakterystyczne indywidua. Czułem, że jestem do nich zaliczany, i wcale mi to nie odpowiadało. Z dwojga złego wolałbym być niewidzialny. Nie przepadam za rajcowaniem z innymi graczami. Nie pociągają mnie dyskusje o koniach. Obce mi jest koleżeństwo graczy. Zresztą gramy przecież jedni przeciw drugim. Dla toru żaden dzień nie jest stratny. Tor pobiera swoją dolę, państwo pobiera swoją dolę, a dola ta stale rośnie, co oznacza dla grającego czy grającej, że jeśli zamierza stale wygrywać, musi mieć konsekwentny styl gry, niezrównaną metodę, logikę i intuicję. Przeciętny gracz gra na dubę, porządek, triplę, zwycięzcę 6 lub 9 kolejnych gonitw i zostaje z plikiem bezużytecznych kartoników w ręku. Gra górą i dołem, na zwycięzcę i na miejsce. Tymczasem istnieje tylko jedna metoda gry – ta, w której ty zostajesz zwycięzcą. Koniec, kropka. Prostota to sekret najgłębszych objawień, pisarstwa, malarstwa, każdej czynności. Życie jest doniosłe w swojej prostocie. Mam wrażenie, że tor uświadomił mi tę prawdę.

Z drugiej strony, wyścigi to choroba, zapchajdziura, niewola, substytut tego, czemu nie jesteśmy w stanie stawić czoła. Każdy z nas jednak szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: o kurwa, co by tu dalej?

Miewam okresy, kiedy chorobliwie wręcz ciągnie mnie do toru. W ciągu dnia typuję konie czystej krwi, wieczorem można mnie spotkać, jak obstawiam ćwierćkrewki czy biegi w zaprzęgu, zależnie od tego, co jest akurat pod ręką. W takie wieczory widuję ludzi, na których nadziałem się już w dzień. Oni też nie mogą zejść z toru. Krańcowe stadium choroby.

No więc wróciłem na tor i zapomniałem zupełnie o filmie, aktorach, ekipie i montażowni. Tor nadawał mojemu życiu prostoty, choć może lepiej pasowałoby tu słowo „głupota”.

Wieczorami zwykłe oglądałem trochę telewizję z Sarą, potem szedłem na górę i dłubałem przy wierszach. Poezja chroniła mnie przed załamaniem umysłowym. Poezja była tym, czego potrzebowałem. Bardzo potrzebowałem.

Oddawałem się dawnym przyzwyczajeniom przez dwa czy trzy tygodnie, kiedy, po staremu, zadzwonił telefon. Dzwonił Jon Pinchot.

– Skończyliśmy film. Będziemy mieli prywatną projekcję w Firepower. Żadnych dziennikarzy, żadnych krytyków. Mam nadzieję, że dacie radę wpaść.

– Jasne. Powiedz tylko gdzie i kiedy.

Zapisałem co trzeba.

Był piątkowy wieczór. Drogę do gmachu Firepower znałem na pamięć. Sara paliła w zadumie. Ja też podczas jazdy oddawałem się rozmyślaniom. Przypomniałem sobie opowieść Pinchota. Jeszcze zanim znalazł producenta naszego filmu, obszedł całe miasto, przeczesując bary w poszukiwaniu lokalu z odpowiednią załogą. Przedstawiał się jako „Bobby”. Wieczór w wieczór obchodził bar za barem. Ponoć był już o krok od alkoholizmu. Co więcej, w żadnym z tych barów nie spotkał kobiety, z którą miałby ochotę spędzić noc. Co jakiś czas robił sobie wolne. Przychodził wtedy do nas i na stoliczku do kawy rozkładał przede mną zdjęcia zwiedzonych barów. Wybierałem najlepsze, a on mówił: „Dobra, na ten zwrócę szczególną uwagę”. Nigdy nie tracił nadziei, że scenariusz doczeka się realizacji.

Sala projekcyjna nie mieściła się w gmachu Firepower, tylko na tyłach wytwórni.

Podjechaliśmy. Przy bramie stał wartownik.

– Zamknięty pokaz Tańca Jima Beama dla Firepower – powiedziałem.

– Proszę bardzo… Trzeba jechać w prawo – odpowiedział wartownik.

No, no. Ważne osobistości. Wjechałem przez bramę, skręciłem w prawo, zaparkowałem.

Na terenie znajdowało się ileś prywatnych wytwórni. Nie mam pojęcia, dlaczego Firepower nie miała własnej sali projekcyjnej, bo budynek wytwórni był olbrzymi. Musiały nimi kierować jakieś bardzo ważne powody.

Wysiedliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za salą projekcyjną. Nigdzie nie było żadnych tabliczek. Wyglądało na to, że oprócz nas nie ma nikogo, a przecież przyjechaliśmy punktualnie. Szliśmy przed siebie, aż wreszcie zauważyłem dwóch szczupłych gości, typowych pracowników wytwórni, opartych o wpółprzymknięte drzwi. W tej branży wszyscy wyglądali tak samo, to znaczy ekipa, konsultanci i tym podobni: wszyscy mieli od 26 do 38 lat, byli szczupli i nieustannie tokowali z najwyższym ożywieniem.