Dialog brzmiał mniej więcej tak:
– HUUU ŁUU. ŁUDŁAFTA KRISTOL, JO TO JO… Premiera mojego pierwszego i jedynego filmu, a ja nie mogę zrozumieć ani słowa!
Dowiedziałem się później, że zaraz obok było drugie kino. Nasz film leciał o tej samej porze i połowa krzeseł była wolna.
– Jon chyba nie najlepiej to wymyślił – stwierdziła Sara nieśmiało.
– Nie szkodzi, kiedyś obejrzymy sobie film na wideo – pocieszyłem ją.
– Jasne – uspokoiła się.
Zgodnie unieśliśmy butelki.
Dziewczęta przyglądały się nam z głęboką fascynacją i odrazą. Przerośnięte głowy z wielkimi czołami w dalszym ciągu kręciły się po ekranie.
– FLAM FLAM ŁUL WO, TAK BRAK WO SO…
– JA DOL JA, TEK TA TAM, JA WO DO… – PRZYBERSZ…
– BRAKA DAM…
– Sara, spieprzyli cały mój dialog…
– Chyba tak…
Najlepsze było jednak, kiedy wielkim czołom zebrało się na drinka. Wysmukłe, wysokie na pół ekranu kielichy w jednej chwili zniknęły gdzieś pod czołami i już było po wszystkim. Wyłoniły się z czeluści puste i połyskliwe, płynnie falując. Szkło kurczyło się i rozciągało. Ależ kaca musiały mieć te czoła.
W końcu zrezygnowaliśmy z Sarą z patrzenia na ekran i zajęliśmy się wyłącznie butelkami.
Z czasem film dobiegł końca.
Było trochę oklasków. Czekaliśmy, aż opróżni się nasz rząd. Czekaliśmy dosyć długo. Wreszcie wstaliśmy i wyszliśmy z sali.
We foyer powitały nas kolejne flesze i uściski rąk. Jakoś udało się nam wymanewrować.
Potrzebowaliśmy do toalety.
– Spotkamy się przy donicy z palmą obok wejścia do damskiej ubikacji – umówiłem się z Sarą.
Dobrnąłem do ubikacji męskiej. Przy sąsiednim pisuarze kolebał się zalany gość. Spojrzał na mnie.
– Te, ty jesteś Henry Chinaski, co nie?
– Nie Jestem jego brat, Donny.
Pijany koleś szczał dalej, kolebiąc się.
– Chinaski o żadnym bracie nie pisał.
– To dlatego, że mnie nie cierpi.
– Dlaczego?
– Bo mu skopałem dupę z 60 czy 70 razy.
Koleś nie wiedział, co ma o tym sądzić, więc dalej szczał i kolebał się. Odszedłem od pisuaru, umyłem ręce i wyszedłem z ubikacji.
Czekałem przy donicy z palmą. Zza palmy wyłonił się szofer.
– Polecono mi zawieźć państwa na uroczysty bankiet.
– Świetnie – ucieszyłem się. – Jak tylko Sara…
Sara akurat się zjawiła.
– Wyobraź sobie, kochanie, że większość szoferów czeka na zewnątrz, ale nasz Frank pofatygował się aż tutaj, żeby nas znaleźć. Zdjął tylko czapkę, żeby nie wyglądać na szofera…
– Dziwny wieczór – podsumowała.
Frank poprowadził nas przez pasaż. Szedł ze dwa kroki przed nami.
– Przyznaj się, Frank, częstowałeś się naszym winem?
– Nie, proszę pana.
– Frank, czy aby pierwszym obowiązkiem szofera nie jest pilnowanie limuzyny? Co by było, gdyby na przykład ktoś ci rąbnął samochód?
– A któż by się połasił na taką kupę żelastwa, proszę pana?
– Racja.
Kiedy wyszliśmy z pasażu, Frank natychmiast z powrotem nałożył czapkę. Limuzyna stała przy krawężniku.
Frank pomógł nam się usadowić na tylnym siedzeniu. Ruszyliśmy.
45
Bankiet popremierowy odbywał się u Copperfielda przy La Brea Avenue. Frank zatrzymał się przed restauracją, otworzył drzwi limuzyny. Ruszyliśmy w stronę wejścia i kolejnych fleszy. Odniosłem wrażenie, że nie mają bladego pojęcia, kogo fotografują. Każdy, kto przyjechał limuzyną, kwalifikował się do zdjęcia.
Wpuszczający poznali nas. Weszliśmy i wmieszaliśmy się w gęsty tłum. Każdy z uczestników trzymał szklaneczkę czerwonego wina. Goście stali w grupkach po 3, 4 albo więcej osób. Jedni rozmawiali, inni nie. Nie było klimatyzacji i chociaż na dworze było chłodno, w środku panował upał, nieznośny upał. Po prostu zbyt wiele osób naraz pochłaniało tlen.
Dostaliśmy z Sarą nasze kieliszki i sterczeliśmy rozglądając się, gdzie by je też odstawić. Wino straszliwie drapało nas w gardło. Od taniego czerwonego wina gorsze może być tylko tanie białe wino, które zdążyło się ocieplić.
– Sara, kim są ci wszyscy ludzie? Czego oni tutaj chcą?
– Jedni robią w filmie, inni usiłują się wkręcić do filmu, a jeszcze inni są tutaj z braku lepszego pomysłu.
– Po co tu przyszli?
– Jedni starają się załapać, inni usiłują nie odpaść. Niektórzy zaliczają każdą imprezę, na jaką uda im się wkręcić. Pewną rolę odgrywa również owczy pęd.
Ogólny nastrój był nieciekawy, wyprany z jakiejkolwiek wesołości. Bankiet zgromadził weteranów, karierowiczów, kanciarzy i różnych bubków. W nieprzytomnym upale banda potępieńców paplała jak najęta.
Podszedł do nas mężczyzna w kosztownym garniturze.
– Państwo Chinascy?
– Tak.
– Byliście państwo proszeni na górę. Proszę ze mną.
Poszliśmy za nim.
Po schodach weszliśmy na pierwsze piętro. Tłok zelżał. Mężczyzna w kosztownym garniturze odwrócił się twarzą do nas.
– Lepiej nie pijcie wina, które tutaj dają. Przyniosę wam butelkę do użytku własnego.
– Dzięki. Może by tak od razu ze dwie.
– Nie ma sprawy. Zaraz wracam.
– Hank, co to wszystko znaczy?
– Korzystaj z uroków tej chwili, bo nie będzie trwać wiecznie.
Popatrzyłem na tłum. Ogólne wrażenie było takie samo jak na dole.
– Ciekaw jestem, co to za facet – zastanawiałem się.
Wrócił niosąc dwie butelki porządnego wina plus korkociąg i dwa czyste kieliszki.
– Dziękujemy bardzo – powiedziałem.
– Bardzo proszę – odparł. – Czytywałem pańską rubrykę w „L.A. Free Press”.
– Wygląda pan na to za młodo.
– Bo jestem młody. Hippisem był mój tatuś. Gazety czytywałem po nim.
– Mogę zapytać o pańskie nazwisko?
– Carl Wilson. Jestem właścicielem tego lokalu.
– A, rozumiem. No cóż, jeszcze raz dziękujemy za porządne wino.
– Nie ma za co. Proszę mi dać znać, gdybyście państwo potrzebowali więcej.
– Oczywiście.
Poszedł sobie. Otwarłem butelkę i napełniłem dwa kieliszki. Spróbowaliśmy. Naprawdę było niezłe.
– A ci tu na górze? – spytałem Sary. – Czym się różnią od tych na dole?
– Niczym. Udało im się, bo mają lepsze chody i tyle. Liczą się pieniądze, polityka i koligacje. Ludzie z branży ściągają rodziny i przyjaciół. Talent i kwalifikacje mają drugorzędne znaczenie. Trochę prawię jak z ambony, ale tak właśnie jest.
– Skutki widać gołym okiem. Nawet tak zwane znakomite filmy wydają mi się bardzo kiepskie.
– Wolisz oglądać wyścigi.
– Pewnie.
Podszedł do nas Jon Pinchot.
– Boże święty! Co za publika! Jakbym się wytarzał w lepkim gównie! – wyznał ze śmiechem.
Nadeszła Francine Bowers, Była w siódmym niebie. Powrót na ekrany zakończył się powodzeniem.
– Byłaś dobra, Francine – pochwaliłem ją.
– Tak jest – poparł mnie Jon.
– Poszłaś na całość – dorzuciła Sara.
– Może przesadziłam?
– Ani trochę – zapewniłem ją.
– Co to za winko pijecie? – zaciekawiła się Francine. – Wygląda nie najgorzej.
– Spróbuj. – Przechyliłem butelkę do jej kieliszka.
– Też poproszę – upomniał się Jon.
– Skąd macie takie dobre wino? – dopytywała Francine.
– Ojciec właściciela był hippisem. Obaj czytywali „L.A. Free Press”. Prowadziłem tam rubrykę „Notatki Neandertalczyka”.
Zamilkliśmy. Film był skończony. Nie było o czym gadać.