Выбрать главу

Przerwał, jakby dopiero zauważył Pinchota.

– Chcesz forsy, tak?

Pinchot uśmiechnął się.

– Załatwię ci twoją pieprzoną forsę, sukinsynu – obiecał lenn Paul.

– Dziękuję. Właśnie opowiadałem obecnemu tu Chinaskiemu, że jesteś geniuszem.

– Stul pysk.

Jean – Paul przeniósł wzrok na mnie.

– O twoim pisarstwie można tylko tyle powiedzieć, że podnieca mieszkańców zakładów zamkniętych. Czyli dokładnie łych, którzy potrzebują podniety. Są ich miliony. Jeśli uda ci się zachować dotychczasową głupotę w czystej postaci, niewykluczone, że któregoś dnia doigrasz się telefonu z piekieł.

– Jean – Paul, odbierałem już stamtąd telefony.

– Co? Naprawdę? Od kogo?

– Od byłych dziewczyn.

– ŁŻESZ JAK PIES! – wykrzyknął i podjął marsz wokół stołu, drapiąc się nadal.

Po ostatnim okrążeniu rzucił się do sypialni, zatrzaskując drzwi, i tyleśmy go widzieli.

– Mój brat – wyjaśnił Henri – Leon – jest dzisiaj w kiepskiej formie. Ma zmartwienie.

Dolałem wszystkim dokoła. Pinchot nachylił się do mnie.

– Siedzą w tym apartamencie od Bóg wie kiedy, chleją, żrą i nie płacą za to ani grosza… – poinformował szeptem.

– Niemożliwe?

– Rachunki płaci Frances Ford Lopalla. Uważa, że Jean – Paul jest geniuszem…

– Miłość i Geniusz to dwa najbardziej nadużywane słowa w ludzkiej mowie – zauważyłem.

– Już zaczynasz głupio gadać – ostrzegła Sara. – Już ci idzie do głowy.

Jean – Luc Modard wychynął z kąta. Podszedł do nas.

– Dajcie tego pieprzonego wińska – zaordynował.

Nalałem z czubem. Jean – Luc uporał się jednym haustem. Nalałem jeszcze raz.

– Czytałem twoje dyrdymały – oświadczył. – Zachwycająco proste. Masz ubytki w mózgu, prawda?

– Niewykluczone. W pięćdziesiątym siódmym wykrwawiłem się prawie na śmierć. Przez 2 dni leżałem przed izbą przyjęć państwowego szpitala, zanim znalazł mnie jakiś poczciwy, świrnięty internista. Myślę, że przy okazji utraty krwi utraciłem jeszcze parę innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umyśle.

– To jedna z jego ulubionych opowiastek wtrąciła Sara, – Kocham go, ale nie macie pojęcia, ile razy musiałam tego słuchać.

– Ja też cię kocham, Saro – odparłem ale opowiadanie tych samych historii w kółko dziwnym trafem przybliża je do tego czym miały być w zamyśle.

– Już dobrze, Popsy, nie gniewaj się powiedziała Sara.

– Słuchaj – odezwał się Jon – Luc – chciałem cię prosić o napisanie angielskich dialogów do mojego ostatniego filmu. Poza tym chciałem w nim wykorzystać scenę z twojego opowiadania. Facetowi obciągają pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje, odbiera telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedłbyś na to?

– Poszedłbym na to.

Posunęliśmy krzesła i wzięliśmy się do picia. Jon – Luc rozgadał się na dobre. Gadał i gadał, nie spuszczając ze mnie oka. Z początku czułem się tym mile połechtany, potem nieco mniej.

Jon – Luc gadał bez wytchnienia. Przedstawiał się nam jako mroczny Geniusz. Może i był Geniuszem, kto go tam wie; nie będę się sprzeczał. Niestety, przez całą szkołę karmiono mnie Geniuszami: Szekspir, Tołstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow – banda przeklętych nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser, Sinclair Lewis – jakbyś legł pod betonową płytą: chcesz się wyrwać i zmykać gdzie oczy poniosą, a ta zgraja zidiociałych ojców i matek usiłuje zaprowadzić porządki, od których zmarły przewróciłby się w grobie.

Jon – Luc gadał i gadał. Tyle tylko zapamiętałem. I jeszcze moją poczciwą Sarę, mówiącą co jakiś czas:

– Hank, nie powinieneś tyle pić. Zbastuj trochę, jutro będziesz nieżywy.

Tymczasem Jon – Luc gadał jak najęty.

Nie rozumiałem już ani słowa z tego, co mówił, widziałem tylko poruszające się wargi. Nie przeszkadzał mi, po prostu – istniał. Był nie ogolony. Na dodatek znajdowaliśmy się w jakimś dziwnym hotelu w Beverly Hills, hotelu, w którym stąpało się po pawiach. Zaczarowany świat. Dobrze się w nim czułem. Nie przypominał żadnego ze znanych mi światów. Niepojęty, bezpieczny, doskonały.

Wino krążyło, a Jon – Luc nie ustawał.

Z przykrością wyczepiłem, co mi się od czasu do czasu zdarza. Bywa, że kiedy obcuję z istotami ludzkimi, bez względu na to, czy są to dobrzy ludzie, czy łobuzy, moje zmysły ulegają przeciążeniu i wyłącza się. Nic nie mogę na to poradzić. Jestem uprzejmy. Potakuję. Udaję, że rozumiem, bo nie chcę robić przykrości rozmówcy. Ta właśnie słabość przysparza mi najwięcej kłopotów. Kiedy usiłuję być miły dla bliźnich, przypłacam to starciem mojej duszy na papkę.

Nieważne. Mózg się odłącza. Studium. Reaguję. A oni są zbyt tępi, żeby zauważyć, że mnie w ogóle nie ma.

Alkohole krążyły, a Jon – Luc gadał i gadał. Jestem pewien, że powiedział wiele zdumiewających rzeczy, ale ja po prostu patrzyłem mu między brwi.

Następnego ranka, około 11, kiedy leżałem u siebie w łóżku, które dzielę z Sarą, zadzwonił telefon.

– Halo?

Dzwonił Pinchot.

– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. – Tak?

– Modard NIGDY SIĘ NIE ODZYWA, NIGDY DOTĄD PRZY NIKIM NIE MÓWIŁ TYLE CO PRZY TOBIE! GADAŁ PRZEZ ILEŚ GODZIN BEZ PRZERWY! WSZYSCY BYLI ZASZOKOWANI!

– Dobra tam…

– ON SIĘ NIGDY NIE ODZYWA, ROZUMIESZ? GADAŁ DO CIEBIE PRZEZ ILEŚ GODZIN!

– Przepraszam, Jon, ale kiepsko się czuję, potrzebuję snu.

– Rozumiem. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.

– Dawaj.

– Chodzi o Jean – Paula Sanrah.

– Tak?

– Twierdzi, że powinienem poznać cierpienie, nie zaznałem dotąd dosyć cierpienia, jeśli jednak przybliżę się do cierpienia, załatwi mi forsę.

– Fajnie.

– Dziwny facet, no nie? Prawdziwy geniusz.

– Tak – odpowiedziałem. – Też mi się tak wydaje.

Odłożyłem słuchawkę.

Sara spała dalej. Przekręciłem się na prawy bok, do okna, bo czasem chrapię i nie chcę, żeby to na nią leciało.

Ledwie ogarnęły mnie kojące ciemności, ostatni spoczynek, jaki przysługuje nam przed śmiercią, kiedy Ślicznotka, ulubiony kot Sary, zlazła ze specjalnej poduszki przy głowie swojej pani i przemaszerowała mi po twarzy. Zahaczyła pazurami o moje lewe ucho, zeskoczyła na podłogę, przecięła pokój, wskoczyła na otwarte okno wychodzące na wschód. Cholerne słońce, sunąc po niebie, nie wzbudzało we mnie krztyny entuzjazmu.

7

Tego wieczora, siedząc przy maszynie, zrobiłem sobie 2 drinki, wypiłem 2 drinki, wypaliłem 3 papierosy i wysłuchałem Trzeciej Sonaty Brahmsa przez radio. Dopiero wtedy zorientowałem się, że czegoś mi brakuje, żebym się wziął do scenariusza. Wystukałem numer Pinchota. Był w domu.

– Halo?

– Jon, tu mówi Hank.

– Hank, jak się masz?

– Dobrze. Słuchaj, wezmę tę dychę.

– Przecież mówiłeś, że wzięcie tych pieniędzy z góry może upośledzić twój proces twórczy.

– Zmieniłem zdanie. Poza tym proces twórczy jeszcze nie nastąpił…

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że mam pomysł w głowie, ale ani słowa na papierze.

– Co to za pomysł?

– Historyjka o pijaku. Przez okrągłą dobę nie schodzi ze stołka przy barze.

– Myślisz, że to się ludziom spodoba?

– Słuchaj, Jon, gdybym się przejmował tym, co się ludziom podoba, słowa bym w życiu nie napisał.

– Rozumiem. Wpaść do ciebie z czekiem?

– Wystarczy, jak go prześlesz pocztą jeszcze dziś. Dziękuję.