Выбрать главу

– O co mu poszło? – spytała Sara.

– Nie miał ochoty się z nami zadawać. Oszacował naszą wartość i uznał za niegodnych swojego czasu.

– Kiedy to nieprawda.

– Być może, ale poczułem się, jakbym miał parchy.

Jechałem przed siebie, nie bardzo wiedząc, dokąd jadę.

Jakoś mnie to zabolało. Jasne, że miałem kaca i byłem nie ogolony i, jak zawsze, moje ubranie nieco dziwnie na mnie leżało, a lata ubóstwa też zrobiły swoje. Ale moim zdaniem osądzanie człowieka na podstawie wyglądu jest niemądre. Sam wolę raczej kierować się czyjąś mową i zachowaniem.

– Cholera ich wie – roześmiałem się. – Może nikt nam nie zechce sprzedać domu.

– To był jakiś kretyn – zawyrokowała Sara.

– „Osadnictwo XXII wieku” to jedna z najpoważniejszych sieci obrotu nieruchomościami w tym stanie.

– To był jakiś kretyn – powtórzyła Sara.

Nadal jednak czułem się upokorzony. Kto wie, może faktycznie byłem jakimś świrem. W zasadzie umiałem tylko pisać na maszynie – i to nie zawsze.

Droga prowadziła teraz wśród wzgórz.

– Gdzie jesteśmy? – spytałem.

– W kanionie Topanga – odpowiedziała Sara.

– Wygląda dosyć rozpaczliwie.

– Okolica jest w porządku, gdyby nie powodzie, pożary i nowa generacja rozczarowanych hippisów.

Dostrzegłem szyld. PRZYSTAŃ MAŁPOLUDÓW okazała się barem. Zatrzymałem samochód. Wysiedliśmy. Przed barem stało pełno motocykli. Mówiło się na nie „wieprze”.

Weszliśmy do środka. Bar trzeszczał w szwach. Kolesie w skórach, Kolesie w brudnych chustach. Niektórzy mieli na twarzy parchy. Inni brody, z którymi coś było nie tak. Większość miała okrągłe, bladoniebieskie, apatyczne oczy. Cisi i spokojni, wyglądali, jakby siedzieli tak już któryś tydzień z rzędu.

Znaleźliśmy dwa wolne stołki.

– Dwa piwa – zaordynowałem. – Wszystko jedno jakie, byle w butelce.

Barman odpłynął.

Po chwili wyrosło przed nami piwo. Chlapnęliśmy.

Nad kontuar wychynęła jakaś twarz i zaczęła się nam przyglądać. Okrągła i nalana, nosiła znamiona imbecylizmu. Należała do młodego mężczyzny o brudnorudych włosach i brodzie oraz zupełnie siwych brwiach. Dolna warga obwisła, jakby dźwigała niewidzialny ciężar. Wywinięta na zewnątrz, połyskiwała wilgocią.

– Chinaski – przemówił młody grubas – niech mnie diabli, jak to nie jest CHINASKI.

Skinąłem niedbale dłonią i zapatrzyłem się w dal.

– Jeden z moich czytelników – wyjaśniłem Sarze.

– No, no.

– Chinaski – dobiegł mnie głos z prawej strony.

– Chinaski – powtórzył inny głos.

Przede mną wyrosła whisky. Uniosłem szklaneczkę.

– Dziękuję, panowie. – Obaliłem do dna.

– Miarkuj się – zaniepokoiła się Sara. – Wiesz, jak z tobą bywa. Nigdy się stąd nie wydostaniemy.

Barman przyniósł kolejną whisky. Był to mały facecik z twarzą usianą czerwonymi krostami. Wyglądał bardziej apatycznie niż reszta. Stał i gapił się na mnie.

– Chinaski – odezwał się – jesteś największym pisarzem na świecie.

– Tak sądzisz? – Uniosłem szklaneczkę whisky i podałem Sarze, która obaliła zawartość.

Zakrztusiła się lekko. Odstawiła szklankę.

– Piję tylko dlatego, żeby cię odciążyć.

Za nami powoli zaczynał gromadzić się mały tłumek.

– Chinaski… Chinaski… Ale jaja… Czytałem wszystkie twoje książki. WSZYSTKIE TWOJE KSIĄŻKI!… Mógłbym ci dać kupa w dupę… Te, Chinaski, staje ci jeszcze od święta?… Chinaski, Chinaski, chciałbyś posłuchać mojego wiersza?

Zapłaciłem barmanowi, odepchnęliśmy stołki i ruszyliśmy w stronę drzwi. Znowu uderzyły mnie ich skórzane kurtki i twarze bez wyrazu. Twarze wyprane z radości i inicjatywy. Tym biedakom straszliwie czegoś brakowało. Coś we mnie drgnęło i przez krótką chwilę miałem ochotę objąć ich wszystkich, przytulić i pocieszyć jak jakiś Dostojewski, ale zdawałem sobie sprawę, że i dla mnie, i dla nich skończyłoby się to tylko śmiesznością i upokorzeniem. Świat nie wiedzieć kiedy zabrnął za daleko i odruchy dobroci nie mogły być już tak proste jak dawniej. Musielibyśmy nad tym znowu popracować.

Tłum ruszył za nami przed bar.

– Chinaski, Chinaski… Skąd wziąłeś taką piękną kobitkę? Nie zasłużyłeś na nią, chłopie!… Chinaski, nie wygłupiaj się, zostań, napij się z nami! Zachowuj się jak człowiek! Zachowuj się jak w swoich książkach! Nie bądź chujem!

Pewnie, że mieli rację. Wsiedliśmy do auta, zapaliłem i powoli tuszyłem przez rozstępujący się niechętnie tłum. Niektórzy słali całusy, inni wysuwali środkowy palec do góry, parę pięści walnęło w szyby wozu.

Wydostaliśmy się na szosę i ruszyliśmy dalej.

– Więc to są twoi czytelnicy? – upewniła się Sara.

– Ogólnie rzecz biorąc, tak.

– Czy ludzie inteligentni nie czytują twoich książek?

– Mam nadzieję, że nie.

Jechaliśmy dalej w milczeniu.

– O czym myślisz? – spytała w końcu Sara.

– O Dennisie Bodym.

– O Dennisie Bodym? A któż to taki?

– W podstawówce był moim przyjacielem. Ciekawe, co się z nim stało.

10

Jechałem dalej, aż mój wzrok padł na tabliczkę: „Biuro nieruchomości Tęcza”.

Zaparkowałem przed frontem. Nie brukowany parking roił się od dziur i dołów. Wybrałem najgładszy kawałek i ustawiłem samochód. Wysiedliśmy i poszliśmy do biura. W otwartych drzwiach przykucnęła tłusta biała kura. Potrąciłem ją wchodząc. Kura uniosła się, wydzieliła, z siebie nieco materii, wlazła do biura, znalazła sobie miejsce w kącie i znowu przycupnęła. Za biurkiem siedziała chuda kobieta po czterdziestce, miała proste włosy o barwie szlamu, które wieńczył czerwony papierowy kwiat. Piła piwo i paliła pall maila.

– Siemanko! – pozdrowiła nas. – Szukata czegoś na tym zadupiu?

– Można by to tak ująć – potwierdziłem.

– No to ujmujcie! Ha, ha, ha!

Chlapnęła piwko i podała mi wizytówkę.

BIURO NIERUCHOMOŚCI

TĘCZA

Szepnijcie, czego wam trzeba

a ja przychylę wam nieba.

Lila Gant,

do usług.

Wstała.

– Jedźcie za mną…

Nie zamykała biura… Wsiadła do swojego samochodu. Comet '62, poznałem., bo sam kiedyś miałem cometa '62. Prawdę mówiąc, ten tutaj wyglądał dokładnie jak tamten, którego sprzedałem na złom.

Ruszyliśmy za nią krętą, wiejską, zakurzoną drogą. Jechaliśmy przez parę minut. Zauważyłem, że na skrzyżowaniach nie ma świateł, a po obu stronach drogi ciągną się głębokie wąwozy. Zanotowałem w pamięci, że jazda nocą po paru głębszych może być ryzykowna.

Stanęliśmy przed nie malowanym drewnianym domem. To znaczy kiedyś, dawno temu, musiał być pomalowany na biało, ale wiatr i deszcz złuszczyły nieomal doszczętnie farbę, która nabrała barwy kurzej kupy. Dom zapadał się trochę od frontu i z lewej strony – naszej lewej. Wysiedliśmy. Dom był wielki, zaciszny i swojski.

A wszystko przez to, pomyślałem, że wziąłem zaliczkę na napisanie scenariusza i nająłem konsultanta do spraw podatkowych.

Weszliśmy na ganek. Deski, jak można było przewidzieć, ugięły się pod nogami. Ważyłem koło setki, niestety głównie tłuszczu. Pomyśleć, że kiedyś nosiłem 65 kilo zawieszone na stelażu u wysokości metra osiemdziesięciu: stare, dobre, chude lata, kiedy pisywałem porządne kawałki.

Lila walnęła w drzwi frontowe.

– Darlene, słoneczko? Jesteś w przyzwoitym stroju? Zarzuć coś na dupcię, bo zamierzamy wejść. Państwo przybyli zwiedzić twój pałac. Ha, ha, ha!

Pchnęła drzwi i weszliśmy.