Выбрать главу

– Gdzie jest François? zaciekawiła się Sara.

– A, François… w innym pokoju… chodźcie…

Weszliśmy do środka. François rozpędzał właśnie swoją mini – ruletkę. Kiedy pił, nos robił mu się czerwony jak u pijaków z komiksów. Im więcej pił, w tym głębszą popadał depresję. Cmoktał wilgotne, na wpół wypalone cygaro. Od czasu do czasu wypuszczał żałosne kółeczko. W stojącej przed nim butelce widać już było dno.

– Kurwa mać – powitał nas. – Obsunąłem się na 60 tysięcy dolców i muszę zalewać się jakimś sikaczem od Jona, który uważa, że to coś nadaje się do picia. Obsunąłem się na 60 tysięcy dolców, a tu żadnych perspektyw zatrudnienia. Ja… się… zabiję…

– Chodź, François – przerwał mu Jon. – Pokażemy przyjaciołom nasze kurki.

– KUHHKI! JAJA! Bez przerwy znoszą JAJA! Nic, tylko JAJA i JAJA! Pac, pac, pac! KUHHKI znoszą JAJA! Dniem i nocą muszę bronić KUHHEK przed młodymi Czarnuchami! Młode Czarnuchy włażą na ogrodzenie i wskakują do kojca! Łoję ich długim kijem! „Sukinsyny, odpierdolcie się od KUHHEK, które niosą mi JAJA!” Nie jestem w stanie myśleć, nie jestem w stanie myśleć ani o własnym życiu, ani o własnej śmierci, bo stale muszę ganiać za młodymi Czarnuchami z długim kijem! Jon, chciałbym się jeszcze napić. Poproszę cygaro!

Znowu zakręcił ruletką.

Miał dla nas złą wiadomość. System zawodził.

– Rozumiecie, we Francji tylko zero przegrywa na rzecz kasyna. Tu, w Ameryce, kasyno bierze forsę z zera i z dwóch zer. BIORĄ CI OBA JAJA W GARŚĆ! JAKIM PRAWEM! Chodźcie, pokażę wam KUHHKI…

Wyszliśmy na podwórko obejrzeć kury i kojec dla kur. François sam go zbudował. Nieźle mu wyszło. Miał prawdziwy talent. Tyle tylko że użył żelaznych krat zamiast drucianej siatki. Na każdych drzwiczkach wisiała kłódka.

– Co wieczór robię obchód. „Cecile, jesteś tam?” „Cip, cip” – odpowiada Cecile. „Jesteś tam, Bernadette?” „Cip, cip” – odpowiada Bernadette. I tak dalej. „Nicole” – wołam któregoś wieczoru. Nie odgdakuje mi. Czy uwierzycie, że mimo krat i kłódki dopadli Nicole? Nie było jej w klatce! Nicole odeszła, odeszła na zawsze! Jon, Jon, dolej mi jeszcze wina!

Wróciliśmy do domu, siedliśmy do kolejnej butelki. Jon podał François nowe cygaro.

Piliśmy przez jakąś chwilę.

– Jon, czy właściciel twojego domu jest czarny? – spytała w końcu Sara.

– Jak najbardziej…

– Nie pytał, dlaczego wynajmujecie w tej dzielnicy?

– Pytał…

– I co mu powiedziałeś?

– Że jesteśmy francuskimi aktorami i filmowcami.

– Co on na to?

– Powiedział: „Aha”.

– Nic więcej?

– Owszem, powiedział: „W końcu to są wasze tyłki”.

Znowu piliśmy przez jakiś czas, rozmawiając niewiele.

Od czasu do czasu wstawałem i podchodziłem do okna sprawdzić, czy moje auto jeszcze stoi.

W miarę jak piliśmy, rosły we mnie wyrzuty sumienia.

– Słuchaj, Jon, oddani ci pieniądze za scenariusz. To straszne, że przeze mnie się tak wykańczasz…

– Kiedy ja chcę, żebyś napisał ten scenariusz. Zrobię ten film, słowo honoru…

– No dobra, niech to szlag…

Znowu wypiliśmy troszeczkę.

– Popatrzcie… – powiedział Jon.

Przez dziurę w gipsowej ścianie, przy której siedzieliśmy, przeciskała się mała czarna dłoń, poruszając palcami, jakby chciała coś złapać. Dłoń przypominała małe ciemne zwierzątko.

– IDŹ PRECZ! – zawył François. – IDŹ PRECZ, MORDERCO NICOLE! ZADAŁEŚ MI CIOS W SAMO SERCE! PRECZ!

Dłoń nie znikała.

François podszedł do ściany i do dłoni.

– Idź precz, powiadam ci. Nic nie chcę, tylko palić cygaro i pić wino w spokoju. Zakłócasz mój spokój. Czuję się nieswojo, kiedy gapisz się na mnie spomiędzy chwytliwych palców czarnego nędzarza!

Dłoń nie znikała.

– JAK TAK, TO ZOBACZYSZ!

Kij stał w zasięgu ręki. François porwał go dramatycznym gestem i zaczął walić w ścianę raz za razem.

– ZABÓJCO KUHHEK! ZŁAMAŁEŚ MI SERCE NA WIEKI!

Walił z ogłuszającym łomotem. Wreszcie uspokoił się.

Dłoń zniknęła.

François usiadł z powrotem.

– Znowu mi, cholera, cygaro zgasło. Jon, dlaczego nie kupujemy lepszych cygar?

– Słuchaj, Jon – wtrąciłem – musimy już lecieć.

– Nie, no… nie wygłupiajcie się… wieczór dopiero się zaczyna. Jeszcze nic nie widzieliście…

– Musimy lecieć… Muszę jeszcze popracować nad scenariuszem…

– No… skoro tak…

W domu poszedłem na górę i siadłem do scenariusza. Dziwnym, a może i nie takim dziwnym trafem, moje dawne życie nie wydawało mi się nawet w połowie tak dziwaczne, szalone i niespokojne jak to, co się działo teraz.

17

Scenariusz posuwał się do przodu. Pisanie nigdy nie było dla mnie problemem. Jak sięgnę pamięcią zawsze pisałem tak samo; nastawiałem radio na stację z muzyką klasyczną, zapalałem papierosa albo cygaro, otwierałem butelkę. Resztę robiła maszyna. Ja musiałem tylko przy tym być. Pisanie pozwalało przetrwać, kiedy życie nie miało mi nic do zaoferowania, kiedy życie jako takie było teatrem grozy. To maszyna mnie pocieszała, mówiła do mnie, zabawiała mnie, była moją ucieczką. Właśnie po to przede wszystkim pisałem: żeby uciec, uciec przed wariatkowem, uciec przed ulicą, uciec przed samym sobą.

– Pijesz, żeby uciec przed rzeczywistością – wrzeszczała na mnie jedna z moich byłych kobiet.

– Oczywiście, kochanie – odpowiedziałem.

Miałem butelkę i maszynę. Lubiłem trzymać po jednym grzybic u w każdej garści, a barszcz mógł spokojnie szlag trafić.

Wracając do tematu: scenariusz szedł mi nieźle. Kiedy pracowałem nad powieścią, opowiadaniem albo wierszem, lubiłem od czasu do czasu zafundować sobie wolny wieczór czy dwa. Do scenariusza siadałem wieczór w wieczór. Nagle okazało się, że skończyłem robotę.

Zadzwoniłem do Jona.

– Nie wiem, czy mi wyszło, w każdym razie skończyłem.

– Cudownie! Zaraz bym przyjechał po scenariusz, ale właśnie mamy coś w rodzaju uroczystego lunchu. Goście, jadło, napoje. François jest kucharzem. Czy mógłbyś przywieźć do nas scenariusz?

– Chętnie, ale boję się jeździć po waszej okolicy.

– Nie pierdoł, Hank, nikt ci nie rąbnie tego starego garbusa.

– Kiedy właśnie kupiłem nowe BMW.

– Co?

– Przedwczoraj. Mój konsultant podatkowy twierdzi, że samochód da się odpisać od podatku.

– Odpisać od podatku? To chyba niemożliwe…

– Tak mi powiedział. Twierdzi, że w Ameryce musisz wydawać pieniądze, bo inaczej ci je zabiorą. No więc mi nie będą mogli nic odebrać, bo ja nic nie mam.

– Muszę koniecznie zobaczyć ten scenariusz! Jak będę miał co pokazać producentowi, zaraz ruszę z miejsca.

– Niech ci będzie. Wiesz, gdzie jest supermarket Ralpha na obrzeżach getta?

– Wiem.

– Dojadę do parkingu i zadzwonię do ciebie. Przyjedziesz po mnie, dobra?

– Dobra, czekam na telefon…

Czekaliśmy z Sarą przy naszym BMW 320i, aż zajedzie po nas Jon. Wsiedliśmy do jego wozu i ruszyliśmy w stronę getta.

– Co powiedzą czytelnicy i krytycy twoich dzieł, jak się dowiedzą o BMW?

– Ta banda sukinsynów po staremu będzie musiała mnie oceniać na podstawie moich utworów.

– Nie zawsze chcą tak robić.

– To już ich problem.

– Przywiozłeś scenariusz?

– Ja go mam – wyjaśniła Sara.

– Moja sekretarka.

– Hank szybko się uwinął z robotą.

– Jestem geniusz model 320i – oświadczyłem.

Zajechaliśmy pod dom Jona. Stało tam mnóstwo samochodów. Było jeszcze wcześnie, gdzieś koło wpół do drugiej. Przeszliśmy przez dom na podwórko od tyłu.

Przyjęcie musiało się już zacząć jakiś czas temu. Na drewnianych stołach poniewierały się puste butelki. Nadgryzione plasterki arbuza smętnie więdły w promieniach słońca. Rój much zamigotał na owocach i odfrunął. Goście wyglądali, jakby siedzieli co najmniej od 3 godzin. Przyjęcie należało do frakcyjnych: grupki złożone z 3 czy 4 osób nie zwracały najmniejszej uwagi na inne grupki złożone z 3 czy 4 osób. Obserwowało się pewną domieszkę Europejczyków, osobników z Hollywood i paru innych gatunków. Cała reszta pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, tkwili tara po prostu i już, śmiertelnie zdeterminowani nie ruszyć się z miejsca. W powietrzu unosiła się wrogość. Nie wiedziałem, jaka jest na to rada. Jon wiedział: odkorkował kilka butelek wina.