– Jezu…
– Dokręcają śruby ile wlezie i mają zamiar dokręcać do oporu… Już się zgodziłem nakręcić film w 32 dni zamiast 34. Bez przerwy robią cięcia budżetowe… Nie odpowiada im mój dźwiękowiec… Nie odpowiada im mój operator… Chcą kogoś tańszego. „No i musisz się pozbyć tych producentów – mówią mi. – Do niczego nie są nam potrzebni…”
– Co masz zamiar zrobić?
– Nie mogę wystawić Tima i Lance'a do wiatru… Mamy pewien plan. Jutro jesteśmy umówieni na lunch z Timem i z jego adwokatem. Adwokat jest dobrze znany całemu Hollywood. Ludzie drżą na sam dźwięk jego nazwiska. Jest wszechpotężny, a tak się składa, że winien jest Timowi przysługę. Wpadliśmy na pomysł, żeby po lunchu zajechać do Friedmana i Fischmana w towarzystwie adwokata. Dobrze by było, gdybyś przy tym był. Pokażesz się?
– Jasne… Powiedz tylko gdzie i kiedy.
Lunch odbywał się u Musso. Siedzieliśmy przy dużym stole w rogu. Wypiliśmy po parę drinków, zjedliśmy coś niecoś. Sporo osób dosiadało się do nas, żeby zamienić parę słów ze słynnym adwokatem. Faktycznie, wszyscy przed nim drżeli. Adwokat miał nienaganne maniery i bardzo kosztowny garnitur.
Adwokat z Lancem i Jonem omawiali strategię wobec Friedmana i Fischmana. Nie słuchałem zbyt uważnie. Adwokat udzielał instrukcji typu: wy powiecie to, wtedy ja powiem tamto. Tego nie mówcie. Ja to powiem.
Cała forsa idzie do kieszeni prawników, lekarzy i hydraulików. Pisarze? Pisarze głodują. Pisarze popełniają samobójstwo. Pisarze popadają w obłęd.
Po lunchu każdy z nas wsiadł do swojego samochodu. Ruszyliśmy w stronę zielonego gmaszyska, w którym czekali już na nas Friedman z Fischmanem. Umówiliśmy się na zbiórkę przy wejściu.
Sekretarka wprowadziła nas do gabinetu Harry'ego Friedmana. Friedman wstał i zza biurka powitał nas następującą przemową:
– Bardzo mi przykro, ale nasza spółka nie ma pieniędzy i nic się nie da zrobić. Tamci dwaj muszą odejść. Nie stać nas na opłacanie współproducentów. Nie mamy pieniędzy!
Znaleźliśmy sobie krzesła i usiedliśmy.
– Panie Friedman, ja tych ludzi potrzebuję. Są nieodzowni dla produkcji filmu.
Friedman trwał w pozycji stojącej. Oparł pięści o biurko.
– NIKOGO NIE POTRZEBUJEMY! A JUŻ Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ NIE TYCH DWÓCH! NA CO CI DWAJ MOGĄ SIĘ PRZYDAĆ? NO, PROSZĘ POWIEDZIEĆ, NA CO MOGĄ SIĘ PRZYDAĆ?
– Są moimi współproducentami, panie Friedman…
– JA JESTEM PRODUCENTEM! JESTEM LEPSZYM PRODUCENTEM OD NICH! NIE POTRZEBUJĘ TYCH GOŚCI! TO ZWYKLI KRWIOPIJCY! KRWIOPIJCY!
Za biurkiem Friedmana otwarły się drzwi, z których wyłonił się Fischman. Fischman był chudszy od Friedmana. Zrobił rundę dookoła biurka. Poruszał się z wdziękiem. Biegnąc wrzeszczał:
– KRWIOPIJCY! KRWIOPIJCY! KRWIOPIJCY!
Następnie wybiegł drzwiami, które najwyraźniej prowadziły do jego gabinetu.
Friedman usiadł za biurkiem. Było jasne, że się orientuje, kim jest adwokat.
Usiadł za biurkiem i powiedział cicho:
– Nie potrzebujemy nikogo.
Słynny adwokat kaszlnął.
– Najmocniej przepraszam – zaczął – ale… w myśl umowy…
Friedman wyskoczył zza biurka.
– STUL PYSK, MĄDRALO!
– Będę z panem w kontakcie – oświadczył adwokat.
– ALEŻ PROSZĘ CIĘ BARDZO! BĄDŹ ZE MNĄ W KONTAKCIE, MĄDRALO! MAM CIĘ GDZIEŚ!
Wstaliśmy z krzeseł i zbici w gromadkę stanęliśmy przy drzwiach. Przez chwilę naradzaliśmy się szeptem, po czym Tim wyszedł, zabierając ze sobą sławnego adwokata, Jon oświadczył, że chce jeszcze porozmawiać z Friedmanem. Zostałem z nim.
Usiedliśmy.
– Nie stać mnie, żeby im płacić – powtórzył Friedman.
Jon wychylił się z krzesła, gestykulując.
– Harry, nie możesz żądać od wszystkich, żeby pracowali dla ciebie za darmo…
– UWIELBIAM, jak ludzie pracują dla mnie ZA DARMO! UWIELBIAM!
– Ale… to nie jest w porządku… oni pracowali dla was przez wiele miesięcy! Musicie im coś zapłacić!
– Dobra, dostaną 15 tysięcy.
– 30 tysięcy za tyle miesięcy harówy?
– Nie, 15 tysięcy dla obydwu.
– Niemożliwe…
– Nie ma rzeczy niemożliwych… – Popatrzył na mnie. – Co to za gość?
– Autor scenariusza.
– Jest stary, już długo nie pociągnie. Potrącam mu 10 tysięcy…
– Nic z tego, ja mu płacę…
– Wobec tego potrącam tobie dychę, a ty mu też potrąć dychę…
– Harry, proszę cię, przestań…
Friedman wstał z krzesła i podszedł do skórzanej sofy pod ścianą. Runął na sofę jak długi. Zapatrzył się w sufit bez słowa. Nagle rozległo się jakby ciche szlochanie. Oczy Harry'ego zwilgotniały.
– Nie mamy pieniędzy. Nie wiem, co robić. Ratunku, na pomoc!
Zamilkł na dobre 2 minuty. Jon zapalił papierosa i czekał.
W końcu Friedman przemówił, nie odrywając oczu od sufitu.
– Moglibyśmy go reklamować jako film artystyczny, jak uważasz?
– Nno, tak – zgodził się Jon.
Friedman zerwał się z kanapy i podbiegł do Jona:
– FILM ARTYSTYCZNY! FILM ARTYSTYCZNY! TO ZNACZY, ŻE BĘDZIESZ ROBIŁ ZA DARMO!
Jon wstał z krzesła.
– Musimy już iść, panie Friedman.
Podeszliśmy z Jonem do drzwi.
– Jon, ci krwiopijcy muszą odejść – zawołał za nim Friedman.
– Krwiopijcy – dobiegł nas, już zza drzwi, głos Fischmana. Ruszyliśmy w stronę bulwaru.
23
Postanowiliśmy z Sarą złożyć ponowną wizytę w getcie. Zdecydowałem się na jazdę starym garbusem, którego nie zdążyłem się jeszcze pozbyć.
Wszystko wyglądało tak jak poprzednim razem, tyle tylko że ktoś na środek ulicy wyrzucił materac, który trzeba było objeżdżać dookoła.
Czuliśmy się jak na ulicach wioski podczas nalotu nieprzyjaciela. Żywej duszy w polu widzenia, jakby na dany znak wszyscy się pochowali. Mimo to cały czas miałem wrażenie, że jestem pod obstrzałem setki oczu. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Zaparkowałem samochód. Wysiedliśmy z Sarą. Zastukaliśmy do drzwi. Drzwi miały 5 dziur od kul. Tego jeszcze nie było.
Zastukałem jeszcze raz.
– Kto tam? – usłyszałem głos Jona.
– Hank i Sara. Dzwoniliśmy. Już jesteśmy.
– Aha…
Drzwi otwarły się.
– Wchodźcie, proszę…
François Racine siedział przy stole z nieodłączną butelką wina.
– Życie nie ma sensu – oświadczył.
Jon założył łańcuchy na drzwi. Sara przejechała palcami po dziurach od kul.
– Widzę, że mieliście termity…
– O, tak… – roześmiał się Jon. – Siadajcie…
Przyniósł kieliszki. Usiedliśmy. Nalał nam wina.
– Któregoś dnia zaczęli gwałcić dziewczynę na masce mojego samochodu. Było ich 5 czy 6. Przeszkodziliśmy im. Wpadli w szał. Minęło parę dni. Któregoś wieczora siedzimy w domu, a tu nagłe bang – bang – bang – bang, kule przelatują przez drzwi. Potem robi się cicho.
– W każdym razie żyjemy – zauważyła François. – Siedzimy i popijamy winko.
– Zwyczajna napaść – stwierdził Jon. Chcą nas stąd wykopać. Nie dam się ruszyć.
– Przyjdzie taki dzień, że się nie ruszysz, czy będziesz chciał, czy nie – zwrócił mu uwagę François.
– Mają więcej spluw niż policja i częściej po nie sięgają – dodał Jon.
– Powinniście się stąd wyprowadzić – zawyrokowała Sara.
– Żartujesz? Zapłaciliśmy za 3 miesiące z góry. Stracilibyśmy te pieniądze.
– Uważasz, że lepiej stracić życie? – spytał François, pociągając solidnego łyka.
– Możecie spać po nocach? – dopytywałem się.
– Musimy wypić, żeby zasnąć. Zresztą i tak nie znamy dnia ani godziny. Kraty w oknach nie na wiele się zdadzą. Mój sąsiad też ma takie kraty. Pewnego wieczora jadł samotnie kolację, nagle patrzy, a za nim stoi facet ze spluwą. Dostał się jakimś cudem przez dach. Oni tam mają swoje przejścia. Siedzą w piwnicy i na dachu. Słyszą każde nasze słowo. Teraz też podsłuchują.