Posłusznie wstałem.
Pożegnaliśmy się z załogą. Jakoś dobrnęliśmy do samochodu. Nie bałem się usiąść za kółkiem. Otrzeźwił mnie widok młodego Chinaskiego w pokoju hotelowym z przeszłości. Cholera, był ze mnie tęgi kogucik. Kawał niezłego zawadiaki.
Sarę niepokoiła przyszłość załogi. Ja też nie widziałem ich dalszych losów w różowych kolorach. Z drugiej strony w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, jak wszyscy siedzą w naszym salonie, popijając i snując swoje historie. Zdarza się, że czar pryska w zderzeniu z codziennością. Poza tym, ilu braci można mieć na utrzymaniu?
Ruszyliśmy. Dojechaliśmy do domu.
Koty już na nas czekały.
Kiedy Sara na czworakach myła ich miski, ja tymczasem pootwierałem puszki.
Proste życie to było to, co nam najbardziej odpowiadało.
Poszliśmy na górę. Umyliśmy się i przebrali do snu.
– Co ci biedacy poczną ze sobą? – zamartwiała się Sara.
– Już dobrze, dobrze…
Czas było kłaść się do łóżek. Zszedłem na dół, żeby ostatni raz rzucić okiem na dom. Wróciłem na górę. Sara już spała. Zgasiłem światło i też zasnąłem. Kawałek filmu, który obejrzeliśmy tego popołudnia, odcisnął na nas pewne piętno. Odtąd nigdy nie mieliśmy już mówić ani myśleć tak samo. To było tak, jakbyśmy dowiedzieli się czegoś nowego, choć trudno sprecyzować czego, i wiedza ta niekoniecznie była przyjemna.
29
Jon Pinchot wyrwał się z getta. W umowie miał zastrzeżone mieszkanie opłacone przez Firepower. Znalazł mieszkanie w pobliżu siedziby wytwórni. Każdej nocy mógł podziwiać zapalający się na dachu napis: „Firepower”. Napis oświetlał jego twarz we śnie.
François Racine pozostał w getcie. Założył ogród, posadził warzywa. Grał w swoją ruletkę, uprawiał ogród i karmił kury. Był jednym z najdziwniejszych ludzi, jakich spotkałem w życiu.
– Nie mogę opuścić moich kur – wyznał mi kiedyś. – Umrę tu, na obczyźnie, pośród Czarnych, otoczony moimi kurami.
Chodziłem na wyścigi w dni gonitw. Zdjęcia do filmu trwały nadal.
Dzień w dzień dzwonił telefon. Ludzie domagali się wywiadu z pisarzem. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy z liczby czasopism filmowych, czy choćby prowadzących rubryki filmowe. Był to jakiś rodzaj choroby: niewspółmierne zainteresowanie dziedziną sztuki, która od lat uporczywie wydawała z siebie bezwartościowe buble. Ludzie oswoili się z oglądaniem bubli na ekranie i nie docierało już do nich, że to, co oglądają, jest bublem.
Tor wyścigowy był kolejnym przykładem trwonienia ludzkiego życia i ludzkich wysiłków. Ludzie maszerowali do kas z pieniędzmi, które zamieniali na ponumerowane kwitki. Prawie wszystkie numery były do niczego. W dodatku tor wyścigowy na spółkę z państwem potrącali 18% od każdego dolara i tą sumą dzielili się mniej więcej po połowie. Do kina i na wyścigi chodzili skończeni durnie. Ja byłem durniem, który chodził na wyścigi, ale radziłem sobie lepiej niż większość, bo po kilkudziesięciu latach na torze nauczyłem się paru sztuczek. Wyścigi traktowałem jak hobby i nigdy nie traciłem głowy. Lata biedy uczą człowieka pewnego szacunku dla pieniądza. Człowiek nie ma ochoty zostać znowu bez grosza. Bieda – to dobre dla szaleńców i świętych. Do moich życiowych osiągnięć należy zaliczyć fakt, że mimo licznych wariactw byłem absolutnie normalny: ja decydowałem o własnych czynach, a nie one o mnie.
Wracając do rzeczy, któregoś wieczoru zadzwonił telefon. Mówił Jon Pinchot.
– Nie wiem, co robić – oświadczył.
– Czyżby Friedman znowu zrezygnował z filmu?
– Nie, nie o to chodzi… Nie wiem, skąd ten facet znów dorwał mój numer…
– Jaki facet?
– Ten, który dzwonił do mnie przed chwilą.
– Czego chciał?
– Powiedział: „SKURWYSYNU, ZABIŁEŚ MOJEGO BRATA! ZABIŁEŚ MOJEGO BRATA! TERAZ JA PRZYJDĘ CIEBIE ZABIĆ! DZISIAJ W NOCY PRZYJDĘ CIĘ ZABIĆ!
– O rany…
– Szlochał i sprawiał wrażenie świra. Chyba mówił serio. Całkiem możliwe. W tym mieście człowiek nie zna dnia ani godziny.
– Zadzwoniłeś na policję?
– Tak.
– Co ci powiedzieli?
– Proszę nas wezwać, jak się u pana zjawi.
– Możesz przyjechać do mnie.
– Dziękuję, nie trzeba… ale na pewno nie będę dzisiaj spał spokojnie…
– Masz spluwę?
– Nie mam. Jutro się zaopatrzę, ale może już być za późno.
– Jedź do jakiegoś motelu…
– A jeśli on mnie obserwuje?
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
– Nic. Chciałem tylko powiedzieć ci o wszystkim i podziękować, że napisałeś ten scenariusz.
– Drobiazg.
– Dobranoc, Hank…
– Dobranoc, Jon…
Odwiesił słuchawkę.
Wyobrażałem sobie, jak się musi czuć. Kiedyś zadzwonił jakiś facet i powiedział, że mnie zabije, bo mu wydymałem żonę. Zwracał się do mnie po nazwisku i mówił, że właśnie do mnie jedzie. Nigdy nie dotarł. Widocznie zginął w wypadku drogowym.
Postanowiłem sprawdzić telefonicznie, jak się miewa François Racine.
Odebrała automatyczna sekretarka.
– PROSZĘ DO MNIE NIE MÓWIĆ, PROSZĘ SIĘ ZWRACAĆ DO MOJEJ SEKRETARKI. NIE ŻYCZĘ SOBIE ŻADNYCH ROZMÓW. PROSZĘ SIĘ ZWRACAĆ DO MOJEJ SEKRETARKI. NIE MA MNIE NIGDZIE, WAS TEŻ NIGDZIE NIE MA. NADCHODZI ŚMIERĆ OBŁAPIĆ NAS MAŁYMI RĄCZYNAMI. NIE ŻYCZĘ SOBIE ŻADNYCH ROZMÓW. PROSZĘ SIĘ ZWRACAĆ DO MOJEJ SEKRETARKI.
Rozległ się sygnał nagrywania.
– François, ty pierdolnięty…
– A, to ty, Hank…
– Tak, stary…
– Miałem pożar… pożar… POŻAR…
– Co takiego?
– No właśnie. Kupiłem sobie tani czarno – biały telewizor… Włączam go, kiedy wychodzę, żeby ich nabrać, że ktoś jest w domu… Musiał się zająć ogniem, kiedy mnie nie było, albo eksplodować… Podjeżdżam pod dom i widzę kłęby dymu… Straż pożarna nigdy nie zagląda w te rejony… Pół dzielnicy mogłoby się spalić, a oni nie kiwnęliby palcem… Brnę przez dym… Wszędzie płomienie… Pod moim domem latają czarni mordercy i złodzieje… Ganiają z kubłami wody i gaszą pożar. Usiadłem sobie i patrzę… Znalazłem flaszkę wina, otworzyłem, piję… Czarni uwijają się jak w ukropie… Szybko zgasili pożar… Wszędzie tylko dymy i zgliszcza. Wszyscy zanosimy się kaszlem. „Wybacz stary – mówi któryś z Czarnych. – Spóźniliśmy się trochę… Właśnie się zbieraliśmy z kumplami, kiedy któryś poczuł dym…” Podziękowałem im. Jeden z Czarnych miał przy sobie ćwiartkę dżinu, po kolei łyknęliśmy z butelki. Potem sobie poszli…
– Bardzo ci współczuję, François. Cholera, nie wiem, co się mówi w takich okolicznościach… Da się tam jeszcze mieszkać?
– Siedzę w oparach dymu, siedzę w oparach dymu… Czuję się jak we mgle, jak we mgle… Mam siwe włosy, jestem starym człowiekiem we mgle… Mgła otacza mnie ze wszystkich stron, moje włosy okrywa szron… Jestem starym człowiekiem… Teraz jestem małym chłopcem we mgle… Słyszę głos mojej matki. O Boże! Ona jęczy! Ktoś ją DYMIE! Ktoś ohydny ją DYMIE! Muszę wracać do Francji, na ratunek matce, na ratunek Francji!
– François, możesz przenieść się do mnie… Jon też na pewno ma u siebie dosyć miejsca… Nie jest tak strasznie, jak ci się wydaje. Trudne chwile w końcu zawsze mijają…
– O nie, nie… Są trudne chwile, które nigdy nie przemijają. Ciężkie chwile na wieki wieków!
– Rozumiem, że mówisz o śmierci.
– Każdy dzień życiu jest śmiercią! Wracam do Francji! Znów będę występował!
– François, a co z twoimi kurami? Kochasz je chyba, prawda?
– Pieprzę kury. Niech je sobie Czarni zabiorą! Niech żrą moje kury, aż się będzie kurzyło!
– Zakurzone kury? – zaciekawiłem się.
– Siedzę we mgle. Wybuchł pożar. Pożar. Siedzę we mgle. Jestem starym człowiekiem, moje włosy okrywa szron. Siedzę we mgle… Odchodzę…
François odłożył słuchawkę.
Jeszcze raz wykręciłem jego numer, ale usłyszałem tylko: PROSZĘ DO MNIE NIE MÓWIĆ. PROSZĘ SIĘ ZWRACAĆ DO MOJEJ SEKRETARKI…
Miałem nadzieję, że ma butelczynę czy dwie porządnego czerwonego wina, które mu pomoże jakoś przetrwać tę noc, bo kto jak kto, ale mój przyjaciel François wydawał się potrzebować tego jak nikt. No, może nie aż tak, jak mój przyjaciel Jon czy, powiedzmy, ja. Odkorkowałem butelkę.