Wjechałem na teren Hollywood Park. Skierowałem się na „Aleję Naklejek”. Znajomy trener sprezentował mi naklejkę z napisem „Właściciel/Trener”, którą przyklejałem na samochodzie parkując, a także przepustkę na teren klubowy. Porządny chłop, najbardziej podobało mi się w nim to, że nie był ani literatem, ani aktorem.
Wszedłem do klubu, znalazłem wolny stolik i wziąłem się do obliczeń. Zawsze zaczynałem od obliczeń, potem płaciłem dolara wstępu i szedłem do Pawilonu Cary Granta. W pawilonie było pustawo i dawało się swobodnie myśleć. Co się tyczy samego Cary Granta, to w pawilonie wisi jego olbrzymie zdjęcie. Grant nosi na nim staroświeckie okulary i ma na ustach swój słynny uśmiech. Uśmiech pełen rezerwy. Ale co też był z niego za gracz, pożal się Boże. Należał do gatunku graczy, którzy stawiają po dwa dolary. Kiedy przegrywał, leciał w stronę toru, wrzeszcząc i wymachując rękami. „NIE RÓBCIE MI TEGO!” – darł się. Ktoś, kto zakłada się o dwa dolary, równie dobrze może siedząc w domu przełożyć sobie tę sumę z kieszeni do kieszeni.
Ja sam jednak nie stawiałem nigdy więcej niż 20 dolarów. Nadmierna chciwość popycha do błędów, ponieważ wydawanie większych sum zakłóca tok myślenia. I jeszcze dwie uwagi: Nigdy nie należy obstawiać konia, który wygrał w poprzedniej gonitwie, i nigdy nie należy obstawiać konia, który zamykał stawkę.
Dzień płynął całkiem miło, tyle że jak zwykłe cierpiałem z powodu 30 – minutowych przerw między gonitwami. 30 minut to o wiele za długo. Potworna strata czasu. Czułem, jak życie ze mnie wycieka. Siedzisz na ławce, a wokół wszyscy rajcują o tym, który koń powinien wygrać i dlaczego. Rzygać się chce. Chwilami odnosisz wrażenie, że jesteś w domu wariatów. Bo faktycznie jesteś. Każdy z tych przemądrzałych buców uważa się za mądrzejszego od całej reszty przemądrzałych buców, z którymi siedzi na kupie. A wśród nich ja.
Lubię, kiedy coś się dzieje naprawdę, kiedy kalkulacje sprawdzają się na mecie i życie nabiera sensu, zaczyna pulsować w jakimś rozsądnym rytmie.
Natomiast przerwy między gonitwami są dla mnie istną torturą; siedzisz otoczony brzęczącym, bzyczącym rojem ludzkim, niepoprawnym i niedouczonym, który na domiar złego stale cofa się w rozwoju. Często straszyłem moją biedną żonę Sarę, że nie pójdę na tor, tylko będę siedział przez cały dzień w domu, tuzinami płodząc nieśmiertelne poematy.
Jakoś udało mi się przetrwać tamto popołudnie i jechałem do domu z łupem w wysokości ponad 100 dolarów. Wracałem w tłumie ludzi pracy. Cóż to była za zgraja. Wkurwieni, wykończeni, bez grosza, pędzili do domu pieprzyć się, jeżeli mieli z kim, oglądać telewizję, kłaść się wcześnie, żeby. od rana pchać ten sam wózek.
Wjechałem na podjazd. Sara podlewała ogródek. Była wspaniałą ogrodniczką. W dodatku była pogodzona z moim szaleństwem. Żywiła mnie zdrowo, strzygła mi włosy, obcinała paznokcie u nóg i generalnie rzecz biorąc, trzymała mnie przy życiu na wiele sposobów.
Wysiadłem z auta i wszedłem do ogródka pocałować ją na powitanie.
– Wygrałeś coś? – spytała.
– Jasne, że tak. Parę groszy.
– Nie było żadnych telefonów.
– To wszystko dość okropne – stwierdziłem. – I to po tym, jak Jon zagroził, że utnie sobie palec i tym podobne. Naprawdę szczerze mu współczuję.
– Może powinieneś go był zaprosić na wieczór.
– Zaprosiłem, ale twierdził, że umówił się z kimś i ma związane ręce.
– Czyżby związek sadomasochistyczny?
– Tego nie wiem. Wiem tylko tyle, że umówił się z parą lesbijek. Chce się jakoś rozerwać.
– Zwróciłeś uwagę na róże?
– Tak, wyglądają wspaniale. Ta czerwień, ta biel, ta żółć. Żółty to mój ulubiony kolor, mógłbym go jeść łyżkami.
Sara z wężem w ręku podeszła do hydrantu i zakręciła kran. Razem weszliśmy do domu. Czasami życie bywa całkiem znośne.
35
Potem nagle, jakby nigdy nic, film ruszył od nowa. Wiadomość jak zwykle przekazał mi przez telefon Jon.
– Tak jest – zapewnił mnie – od jutra rusza produkcja.
– Nic z tego nie rozumiem. Myślałem, że film całkiem padł.
– Firepower upłynniła część swojego majątku. Filmotekę i parę hoteli w Europie. Na dodatek udało im się wyłudzić sporą pożyczkę od Włochów. Mówi się, że włoskie pieniądze trochę śmierdzą, ale cóż… pieniądz to w końcu pieniądz. Tak czy owak, chciałbym, żebyście jutro wpadli z Sarą na plan.
– Czy ja wiem…
– Jutro wieczorem…
– No dobrze… Gdzie i kiedy?
Siedzieliśmy z Sarą w boksie restauracji. Panował miły nastrój piątkowego wieczoru. Siedzieliśmy sobie z Sarą, kiedy nagle zjawił się Rick Talbot. Przysiadł się do nas i oto siedział w naszym boksie. Chciał tylko napić się kawy. Oglądałem go wiele razy w telewizji, jak prezentował filmy. Jego partnerem w programie był Kirby Hudson. Świetnie prowadzili swój program, często bardzo się przy tym emocjonując. W dodatku byli szalenie dowcipni. Żaden z licznych naśladowców ich stylu nie umiał im dorównać.
Rick Talbot wyglądał o wiele młodziej niż w telewizji. Sprawiał też wrażenie bardziej zamkniętego w sobie, nieomal nieśmiałego.
– Oglądamy cię często – powiedziała Sara.
– Dziękuję…
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co cię najbardziej wkurza w Kirby Hudsonie? – spytałem.
– Palec… Nie cierpię, kiedy pokazuje palcem…
Akurat nadeszła Francine Bowers. Wcisnęła się do boksu. Powitaliśmy ją wszyscy. Okazało się, że znają się z Rickiem. Francine miała przy sobie mały notatniczek.
– Słuchaj, Hank, chciałabym, żebyś opowiedział mi więcej o Jane. Była Indianką, prawda?
– Pół Indianką, pól Irlandką.
– Dlaczego piła?
– Picie było dla niej ucieczką, a także formą powolnego samobójstwa.
– Czy wziąłeś ją kiedykolwiek ze sobą gdzie indziej niż do baru?
– Wziąłem ją na mecz baseballowy na Wrigley Field, jeszcze w czasach, kiedy L.A. Angels grali w lidze Pacific Coast.
– I co?
– Oboje daliśmy nieźle w szyję. Jane wściekła się na mnie i zwiała, kiedy mieliśmy wsiadać do samochodu. Kilka godzin jeździłem rozglądając się za nią. Kiedy wreszcie wróciłem do domu, zastałem ją nieprzytomną na łóżku w naszym pokoju.
– Jaki miała głos? Głośno mówiła?
– Potrafiła milczeć godzinami. Potem nagle ni stąd, ni zowąd dostawała szału, zaczynała przeklinać, wrzeszczeć i ciskać przedmiotami. Trwało to zwykle jakieś 20 minut, po czym uspokajała się, piła i zaczynała od nowa. Bez przerwy wyrzucano nas z kolejnych mieszkań. Wyrzucono nas w sumie tyle razy, że nie byliśmy w stanie spamiętać wszystkich miejsc, w których mieszkaliśmy. Kiedyś, szukając mieszkania, zastukaliśmy do drzwi. Stanęła w nich właścicielka, która dopiero co nas wyrzuciła. Na nasz widok zbladła i z wrzaskiem zatrzasnęła drzwi.
– Jane już nie żyje? – zaciekawił się Rick Talbot.
– Od dawna. Nikt już nie żyje. Żaden z tych, z którymi piłem.
– Co ciebie trzyma przy życiu?
– Lubię pisać. Pisanie mnie podnieca.
– Poza tym karmię go witaminami, unikam tłuszczów w diecie, a z mięsa podaję wyłącznie ryby i drób – dodała Sara.
– Dalej pijesz? – spytał Rick Talbot.
– Głównie kiedy piszę albo znajduję się wśród ludzi. Nie czuję się najlepiej między ludźmi, a kiedy piję, przestaję odczuwać ich obecność.
– Powiedz mi jeszcze coś o Jane – poprosiła Francine.
– Hmm… Trzymała pod poduszką różaniec.
– Chodziła do kościoła?
– Kiedy jej odbiło, szła na coś, co nazywała „mszą przeciwkacową”. O ile sobie przypominam, msza zaczynała się o ósmej trzydzieści i trwała około godziny. Nie cierpiała mszy o dziesiątej, która potrafiła się wlec przez dwie godziny.