– Czy chodziła do spowiedzi?
– Nie pytałem…
– Czy mógłbyś opowiedzieć o niej coś, co by mi przybliżyło jej charakter?
– Może to, że chociaż zachowywała się koszmarnie klęła, była pierdolnięta i uwielbiała wypić wszystko, co robiła, robiła z pewną klasą. Łudzę się, że sam nabrałem przy niej pewnej klasy.
– Bardzo ci dziękuję. Myślę, że to wszystko jakoś mi pomoże.
– Nie ma za co.
Francine ulotniła się ze swoim notatnikiem.
– Chyba nigdy tak dobrze nie bawiłem się na planie – wyznał Rick Talbot.
– Co masz na myśli? – zaciekawiła się Sara.
– Ogólny klimat, klimat balangi, który unosi się czasem nad niskonakładowymi filmami. Tutaj wyczuwam go ze zdwojoną siłą…
Widać było, że nie łże. Oczy mu się świeciły. Uśmiechał się z niekłamaną radością. Zamówiłem jeszcze jedną kolejkę.
– Dla mnie tylko kawa – poprosił. Przyniesiono zamówienie do stolika.
– Patrzcie! Jest Sesteenov! – ucieszył się Rick.
– Kto taki? – spytałem.
– Zrobił ten genialny film o cmentarzach dla zwierząt. Ej, Sesteenov!
Sesteenov podszedł do nas.
– Siadaj – zaprosiłem. Sesteenov wcisnął się do boksu.
– Zamówić ci coś? – zaproponowałem.
– Nie, nie…
– Patrzcie – ucieszył się Rick Talbot. – Przyszedł Illiantovitch! Illiantovitcha znałem. Zrobił kilka dziwacznych, ponurych filmów, których tematem był triumf ludzkiej odwagi nad gwałtem, jaki niesie życie. Filmy, mimo ponurego patosu, były zupełnie niezłe.
Illiantovitch był bardzo wysoki. Chodził ze zwieszoną głową, wodząc oczami szaleńca, którymi przewiercał cię na wylot. Było to nieco krępujące.
Ścisnęliśmy się, żeby zrobić mu miejsce. Boks trzeszczał w szwach.
– Zamówić ci coś? – spytałem.
– Podwójną wódkę – poprosił.
To była odpowiedź, jaką lubię. Skinąłem na barmana.
– Podwójna wódka – zaordynował, wpijając w barmana wzrok szaleńca. Barman ruszył pędem do roboty.
– Cudowny wieczór – powiedział Rick.
Zachwyciła mnie jego prostota. Kiedy jest się tak sławnym jak on, wyznanie, że człowiek dobrze się bawi, wymaga sporej odwagi.
Illiantovitchowi przyniesiono podwójną wódkę, którą obalił jednym haustem.
Rick Talbot wypytywał wszystkich, nie wyłączając Sary. W naszym boksie nie istniały zazdrość ani rywalizacja. Czułem się jak u siebie w domu.
W którymś momencie zjawił się uśmiechnięty od ucha do ucha Jon Pinchot. Podszedł do boksu i skinął lekko głową.
– Mam nadzieję, że za chwilę zaczniemy zdjęcia. Przyjdę was zgarnąć…
– Dzięki, Jon. Odszedł.
– To dobry reżyser – pochwalił Rick Talbot. – Mimo to jestem ciekaw, dlaczego upatrzyłeś sobie akurat jego?
– To on sobie mnie upatrzył…
– Naprawdę?
– Naprawdę… W zaufaniu mogę opowiedzieć ci coś, co ci wyjaśni, dlaczego go lubię i uważam za dobrego reżysera…
– Opowiedz – poprosił Rick.
– A zachowasz to dla siebie?
– Jasne…
Nachyliłem się przez stolik i opowiedziałem mu o Jonie, pile łańcuchowej i małym palcu u ręki…
– To wszystko prawda? – zdumiał się Rick.
– Jak najbardziej. Pamiętaj, dyskrecja obowiązuje.
– Jasne…
(Zdawałem sobie sprawę, że opowiadając historię Rickowi, sam popełniłem niedyskrecję.)
Illiantovitch zdążył tymczasem wypić dwie podwójne wódki. Siedział zapatrzony w trzeci kieliszek. Przez cały czas nie spuszczał mnie z oka. Nagle wyciągnął portfel i wydobył z niego zatłuszczoną wizytówkę, którą mi wręczył. Wizytówka była brudna, wymamłana; wszystkie rogi miała pozaginane. Dawno zrezygnowała z bycia wizytówką. Illiantovitch sprawiał wrażenie niechlujnego geniusza. Podziwiałem go za to. Wyraźnie nie zależało mu na pozorach. Chwycił kieliszek i wlał podwójną wódkę do gardła.
Potem omiótł mnie pochmurnym wzrokiem. Chciałem mu odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie znieść jego mrocznego spojrzenia. Uciekłem oczami w bok. Skinąłem na barmana, żeby nalał następną kolejkę. Dopiero wtedy odwilżyłem Nip spojrzeć na Illiantovitcha.
– Jesteś największy z wielkich – oświadczyłem. Nikt się nie może z tobą równać.
– O nie, nie – zaprotestował. – TY jesteś największy! Ofiarowuję ci moją wizytówkę! Jest na niej termin PREMIERY MOJEGO NAJNOWSZEGO FILMU! MUSISZ KONIECZNIE PRZYJECHAĆ!
– Na pewno przyjadę, stary – zapewniłem go. Wyjąłem portfel i starannie schowałem wizytówkę.
– Ale wieczór – cieszył się Rick Talbot.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, dopóki nie zjawił się Jon Pinchot.
– Zaraz zaczynamy zdjęcia. Chodźcie już, żebyśmy mogli was porozstawiać.
Wszyscy podnieśliśmy się z miejsc i posłusznie ruszyliśmy za Jonem, jeden tylko Illiantovitch rozparł się w boksie.
– Co mi tam, kurwa, strzelę sobie jeszcze parę kielichów. A wy – jazda stąd.
Skinął na barmana, podniósł skiepowanego peta do ust i pstryknął zapalniczką, przypalając sobie czubek nosa. Ruszyliśmy w mrok nocy.
36
Trwały przygotowania do zdjęć w uliczce przed barem. Barman miał stoczyć walkę z jednym z klientów. Na dworze panował ziąb. Wszystko było dopięte prawie na ostatni guzik. I za barmana, i za Jacka Bledsoe'a w scenie bójki mieli wystąpić dublerzy. To znaczy w zbliżeniach miały pojawiać się twarze Bledsoe'a i barmana, ale w planach ogólnych mieli walczyć dublerzy.
Bledsoe wypatrzył mnie.
– Ej, Hank, pozwól do nas.
Podszedłem bliżej.
– Pokaż im twój styl walki.
Zrobiłem parę uników, serwując lewe proste, od czasu do czasu robiłem wypad do przodu, serwując na przemian lewe i prawe.
Przystanąłem, żeby im objaśnić, jak wyglądały nasze walki przed laty.
– Wyglądało to, prawdę mówiąc, nieszczególnie. Najpierw bez końca robiliśmy uniki, wreszcie któryś z nas ruszał do ataku. Jak na walczących po pijaku zadawaliśmy chyba bardzo ostre i brutalne ciosy. Po jakimś czasie odsuwaliśmy się od siebie, żeby ocenić sytuację, i znów ruszaliśmy do ataku, młócąc pięściami. Ładowało się głównie w bebechy. Zwycięzca mógł być tylko jeden. Walka kończyła się dopiero wtedy, kiedy jeden z walczących tracił przytomność. Niezły teatr, w dodatku za darmo…
Zdjęcia miały się zacząć za chwilę. Wycofaliśmy się z uliczki i przystanęliśmy na uboczu. W tym momencie wkroczył Harry Friedman, prowadząc ze sobą hollywoodzką cizię w peruce, ze sztucznymi rzęsami i krzykliwym makijażem. Usta dwa razy większe niż w naturze, biust także. Zawinął do nas również wybitny twórca Ratmana i Pencilheada, Manz Loeb. Towarzyszyła mu słynna aktorka Rosalind Bonelli. Musieliśmy podejść z Sarą, żeby nas przedstawiono. Loeb i Bonelli uśmiechali się miło i byli uprzejmi, ale odniosłem przykre wrażenie, że czują wobec nas wyższość. Co zresztą nie miało specjalnego znaczenia, bo ja również odczuwałem wobec nich wyższość. Tak to bywa.
Wycofaliśmy się z powrotem na stanowiska obserwacyjne. Zaczęła się ostra bójka. Walka od samego początku wyglądała dosyć brutalnie. Nasze walki robiły się brutalne dopiero pod sam koniec, kiedy jeden z walczących był już bezsilny (zazwyczaj ja), a drugi nie mógł się zatrzymać.
Jeszcze dwa słowa na temat naszych walk. Jeżeli nie należałeś do „Klubu” Barmana i przegrałeś, zostawiano cię pośród kubłów na śmieci na pastwę szczurom. Wspomnienia cisnęły się drzwiami i oknami. Któregoś ranka obudził mnie ryk klaksonu i światła wozu ciężarowego. Nade mną stała śmieciarka.
– EJ, TY TAM, SPIERDALAJ Z JEZDNI! MAŁOŚMY CIĘ NIE PRZEJECHALI!
– Au, aua, przepraszam…
Wstać, kiedy człowiekowi kręci się w głowie, kiedy chory, pobity, marzy tylko o samobójstwie, a przed nim siedzą mili, zdrowi czarni mężczyźni, którym zależy wyłącznie na wywiezieniu śmieci zgodnie z harmonogramem.
Kiedy indziej z okna wychyliła się głowa czarnej kobiety:
– EJ, BIAŁY ŚMIECIU, SPIERDALAJ SPOD MOICH DRZWI!
– Ta jest, psze pani, pszaszam najmocniej…
Najgorsze było jednak, kiedy wracała przytomność, gdzieś między kubłami na śmieci; ból był zbył silny, żeby się ruszyć, ale wiedziałeś, że w końcu będziesz musiał się ruszyć; pojawiała się najczarniejsza z myśli: założę się, że znowu rąbnęli mi portfel…